czwartek, 27 marca 2014

Ziemia obiecana...

…kraina mlekiem i miodem płynąca oddana żydowskim patriarchom, potomkom Izaaka i Jakuba w wieczne posiadanie. Kanaan. Miejsce zwycięskie uciemiężonych niewolą. Kres czterdziestoletniej wędrówki okupionej trudem, zwątpieniem, zniechęceniem i brakiem sił. Cel i ukoronowanie nadziei. Obietnica i dowód. Izrael – ten, który walczy z Bogiem. Dziś tętniące życiem, dynamicznie rozwijające się państwo. Państwo konfliktu, walki, niepokoju i niepewności o jutro...



Z fotografii

- Moja mama podarowała mi zdjęcie, żebym nigdy nie zapomniał skąd pochodzę. Na fotografii widnieje dwupiętrowa kamienica. Szara, podobna do wszystkich na tej ulicy. - Dla mnie jest wyjątkowa, inna. Jej secesyjna fasada do dziś tkwi w mojej pamięci i nie sądzę, by ten obraz kiedyś się zatarł. Amir urodził się w Łodzi, na Piotrkowskiej. W latach sześćdziesiątych jako mały chłopiec wraz z rodzicami wyemigrował do Szwecji. Tam przyszła na świat jego siostra. Na fali dalszej emigracji przeprowadzili się do Izraela. Do dziś mieszkają w Hajfie.

Poznajemy się w pociągu. Dla Amira to ósma wyprawa do Polski, jego siostry pierwsza. Z fotografią, którą dostał od matki jadą do Łodzi. Chce pokazać Esterze i jej mężowi gdzie sięgają ich korzenie. Rozmawiamy przeważnie po polsku, czasami przeskakujemy na angielski przeplatany językiem hebrajskim. - Polskość zawdzięczam rodzicom. Kiedy opuszczałem Polskę miałem zaledwie kilka lat, mojej siostry nawet nie było na świecie. Jednak dla naszych rodziców niezwykle ważne było, byśmy nigdy nie pozbyli się polskości. W domu mówiliśmy tylko po polsku. Rodzice gniewali się kiedy używaliśmy języka hebrajskiego. Sami do końca nie nauczyli się go. Dla nich ojczystą mową była mowa polska i Polakami zostali do śmierci.

...

Na granicy

Widziałam czołg. Prawdziwy. Jego gąsienice leniwie pełzały po równej jezdni. W Polsce taki obraz zazwyczaj przywodzi na myśl wspomnienia obchodów świąt narodowych. W Izraelu to element codziennego krajobrazu. I karabin. Wiele karabinów. Już odprawa w Polsce nie była standardowa. Wnikliwe sprawdzanie bagażu, dokumentów, dociekliwe pytania. Jedna nieprawidłowa odpowiedź, jedno złe spojrzenie i podróż może zakończyć się na płycie polskiego terminalu.

Betlejem, Palestyna. Wtorkowy poranek. Za godzinę jesteśmy umówieni z nasza przewodniczką Minną. Nie nocuje z nami w hotelu. Nie może. Jest Żydówką. Musiała zostać w Jerozolimie. Z okien naszego pokoju hotelowego widać mur. Ogromny, betonowy, wysoki na pięć metrów mur. Rząd Izraela zatwierdził jego budowę14 czerwca 2002. Pomysł jego budowy powstał z potrzeby stworzenia skutecznej bariery mającej na celu powstrzymać potencjalnych terrorystów z terenów Autonomii Palestyńskiej. Jego rozbudowa nadal trwa. Docelowo ma powstać inteligentny, rozwinięty technologicznie, nowoczesny płot o długości blisko 350 kilometrów!

Przed nami ogromna, stalowa brama. Mimo że między hotelem a murem dzieli nas zaledwie kilkaset metrów, dojazd tam zajmuje blisko półtorej godziny. Poprzedniego wieczora, zanim rozstaliśmy się z Minną, uwrażliwia nas jak mamy zachować się na granicy. Zachowaj spokój i nie uciekaj wzrokiem. Ale też nie patrz nachalnie, bo ściągniesz na siebie kłopoty. Drzwi od autokaru otwierają się. Do środka wchodzi z karabinami kilku młodych, bardzo młodych żołnierzy, zarówno dziewcząt jak i chłopców. Mogą mieć najwyżej 20 lat. Nerwowo rozglądają się po autobusie. Od kilkorga z nas biorą paszporty. Mój również. Nic dziwnego, przecież jestem blondynką. To rutynowa kontrola, ale widok wycelowanego w twarz karabinu sprawia, że niejednemu z nas odpływa krew z twarzy.

Ze smartfonem w ręku

Gorące powietrze i charakterystyczny szum dużego miasta tworzą dziwną mieszaninę dla zmysłów. Wsiadając na pokład samolotu w Polsce było kilkanaście stopni. W Izraelu dwadzieścia więcej. W dodatku zbliża się chamsin. Gorący, porywisty wiatr pustynny. Porywy wiatru niosą ze sobą znaczne ilości pyłu. Maleje widoczność, spada wilgotność, temperatura wzrasta nawet do 40 stopni Celsjusza, a w zębach zgrzyta piach. Wśród pyłu na skuterze między samochodami na ruchliwej ulicy Jerozolimy mknie Żyd w średnim wieku. Ubrany w tradycyjny czarny płaszcz i kapelusz. Nieopodal na przystanku zatrzymuje się autobus miejski. Na tylnym siedzeniu dostrzegam młodego chłopaka z jarmułką na głowie w ręku trzyma czytnik e-booków.

Feria smaku i koloru

Spośród surowych i niemal bezludnych wzniesień pustyni judzkiej wyłania się najstarsze i najniżej położone miasto na świecie – Jerycho. Od wieków jest świadkiem wielu znaczących historycznych wydarzeń. Na kartach Pisma Świętego po raz pierwszy słyszymy o nim, jako pierwszym, po wejściu Izraelitów do Ziemi Kanaan, które poległo przed wojskami Jozuego, gdy na dźwięk trąb padły mury. To właśnie tam Zacheusz wdrapał się na sykomorę, by móc dostrzec przejeżdżającego przez miasto Chrystusa. Dziś jest niemym świadkiem sporów Izraelsko - Palestyńskich, sporów brutalnych, tragicznych, ziejących pustką i smutkiem.

Na jerychońskim targu w nozdrza uderza gama zapachów. Są intensywne i esencjonalne. Przywołują ciepłe myśli, wspomnienia, tęsknotę za pięknem. Kuchnia Izraela nie jest jednolita, to zlepek kultur i regionów. Przyprawy, dania, smaki różnią się od siebie, ale łączy je jedno - koszerność. To święte przepisy kaszrut zawarte w Talmudzie i Torze. Restrykcyjnie określają co wolno jeść, a co jest surowo zakazane w jadłospisie ortodoksyjnego Żyda. Hummus, kuskus, falafel, trefna, czyli faszerowana ryba to tradycyjne potrawy żydowskiego menu. Jednak współczesna kuchnia Izraela to nie tylko koszerna kuchnia żydowska. Łączy ona bowiem w sobie kuchnię Żydów wschodnioeuropejskich, palestyńską oraz arabską, dając tym samym bogatą w smak i zapach ucztę dla podniebienia.

Oddać chwałę

- Jak się masz kochanie? Śsliczna jestesz! Ładne oczy masz, dasz mi?! – Przydrożni i miejscy handlarze są prawdziwymi specjalistami od marketingu. Różnorodność potencjalnej klienteli, wymogła na nich znajomość wielu języków. Via Dolorosa wije się wąskimi i krętymi ulicami przez arabską dzielnicę Jerozolimy. By w zadumie stanąć przed bazyliką Grobu Pańskiego, trzeba najpierw poczuć się jak ulicznik, kramarz nawołujący do zakupu – Wszystko za „łan dolar”. Spokojne piaszczyste bezdroża, wśród gajów oliwnych, jakie od wczesnych lat widziałam na świętych obrazkach przedstawiających Drogę Krzyżową, mają się nijak do zastanej rzeczywistości. Zgiełk, chaos, krzyk, uliczny harmider, tak dwa tysiące lat temu na Golgotę szedł Chrystus. Nic się tutaj nie zmieniło, jakby od tamtego święta Pesach nic się nie stało, tylko Żydów zastąpili Arabowie.

Ściana Płaczu – tylko tyle zostało Żydom z monumentalnej, cudownej świątyni, wzniesionej na cześć Jahwe. Obecnie jest to najświętsze miejsce judaizmu. Historycznie, jedynie połowa muru, włączając w to 17 rzędów kamieni znajdujących się pod ziemią, pochodzi z czasów drugiej świątyni zniszczonej w latach 70. n.e. przez Rzymian. Reszta jest efektem licznych prac na przestrzeni wieków.

Kamień jest śliski, zupełnie pozbawiony swojej naturalnej chropowatości. Gładkość muru to setki tysięcy pełnych nadziei i wiary dotknięć, muśnięć, wyszeptanych w szczeliny modlitw. Za dnia ludny i głośny obiekt obowiązkowej fotografii, nocą staje się ołtarzem, miejscem kultu i pocieszenia. Między kolejnymi blokami kamieni nie ma już miejsca. Nigdzie nie wcisnę napisanej na kartce prośby, modlitwy do Boga, który tam, na miejscu nie tylko dla Żydów jest Panem Obietnicy. Niektórzy wspinają się na palce, inni schylają się i upychają swój zwitek papieru przy ziemi. Ważne, by zostawić swój ślad, swoją obecność.

...

Pociąg nieuchronnie zbliża się do Łodzi. Za oknami majaczą pierwsze wieżowce. Nawet wpadające przez uchylone okno powietrze zdaje się być miejskie. Amir ponosi się z kanapy i zbiera do wyjścia. Stuk stuk, rytmicznie uderzają wagony. Zbliżamy się do stacji, pociąg powoli zwalnia po czym leniwie zatrzymuje. Ostatni rzut oka na półkę – wszystko spakowane. Amir odwraca się po raz ostatni – Przyjedziesz? Kiedy wrócę do Izraela, przyjedziesz?

– Przyjadę!

czwartek, 25 kwietnia 2013

Z głową w chmurach

Niektórzy powiedzą o nim, że „złapał Pana Boga za nogi” inni, iż jest „w czepku rodzony”. Sam mówi, że powoli zaczyna się trochę bać tego, że wszystko o czym marzy, spełnia się.

Samolot od dwudziestu minut stał na płycie lotniska. W oszklonej poczekalni, mimo wczesnej pory, czekał już spory tłum. Jeszcze chwila, pomyślałam, i wsiądę na pokład trochę przyciasnego ale przytulnego samolotu. Z rozmyślań wyrywa mnie miły, ciepły głos obsługi lotniska. Podrywam się, zarzucam podręczny bagaż na ramię i w pośpiechu szukam swojego biletu. Jak zwykle, z obawy przed zgubieniem, upchałam go gdzieś głęboko, na dnie torby.

Pięć minut później opadam na swój fotel. Z ulgą stwierdzam, że trafiło mi się miejsce przy oknie. Uwielbiam podczas lotu wyglądać na zewnątrz. Gdyby tylko było to możliwe pewnie, wychyliłabym głowę, by oprócz delektowania się niesamowitym widokiem, czuć na twarzy tą ogromną siłę wiatru. Moszczę się wygodnie na swoim miejscu, zapinam pasy i z uwagą wsłuchuję się w instrukcję bezpieczeństwa wyjaśnianą przez uśmiechnięte stewardessy. Niby wszystko jest jasne, ale kierując się porzekadłem „przezorny zawsze ubezpieczony”, czuje się pewniej słuchając po raz kolejny znanych mi wskazówek.

Czuję lekkie szarpnięcie, samolot ruszył. Już nikt nie wstaje, milkną rozmowy. Rozglądam się. Kilka osób trzyma się kurczowo oparcia fotela, drapiąc je co chwile paznokciami. Nie denerwuje się, czuje jedynie wielkie podekscytowanie, które zawsze towarzyszy mi podczas podróży samolotem. Każdy lot jest wyzwaniem, zaproszeniem do przygody. Za każdym razem, gdy koła podwozia odrywają się od pasa startowego, a maszyna wzbija się na wysokość kilka tysięcy metrów, czuje, że oto pod moimi stopami znajduje się cały świat.

Rafała poznałam kilka lat temu. Był jednym z prawie setki młodych ludzi rozpoczynających z nadzieją studia dziennikarskie. Nie sposób było go przeoczyć. Znacznie wyróżniał się spośród całej grupy świeżych kandydatów na medialne gwiazdy. Kiedy inni snuli się po wąskich korytarzach naszej Alma Mater, on biegał z mikrofonem i robił wywiady dla radia, w którym wówczas pracował. Ot, taki typowy sangwinik, wszędzie go pełno. Zawsze uśmiechnięty, radosny, bez żadnego wysiłku łapał kontakt z każdym kogo spotkał.

Na walizkach

- Nie wiem ile kilometrów liczą moje podróże - mówi. – Gdybym jednak próbował zliczyć je wszystkie, zapewne bez większego wysiłku okrążyłbym ziemię. Jeszcze na początku zbierałem bilety, teraz już tego nie robię, za dużo makulatury. W zamian na stronie internetowej mam mapkę, gdzie zaznaczam wszystkie moje podróże.

Odkąd polski rynek lotniczy otworzył się na tanich przewoźników bardzo popularne stało się podróżowanie drogą powietrzną. Coś, co do nie dawna było luksusem, obecnie stało się dostępne niemal dla każdego. Również dotychczasowi liderzy lotnictwa pasażerskiego zaczęli dostosowywać swoją ofertę do zasobności portfeli większości społeczeństwa. Bilety do wielu miast europejskich za kilkadziesiąt złotych to dzisiaj norma. Ale znaleźć bilet za „złotówkę”, to już prawdziwy rarytas. A Rafał to potrafi.

Z biletem za złotówkę

- Zawsze chciałem podróżować, ale to wiązało się z pieniędzmi, których nigdy nie miałem zbyt wiele. Później, kiedy już znalazłem pracę, to zabrakło czasu na podróżowanie. Ostatecznie udało mi się dostać taką pracę, dzięki której mogłem zarówno zarabiać, jak i podróżować. Po raz pierwszy wsiadłem do samolotu, kiedy leciałem do Stanów Zjednoczonych. Wówczas nie musiałem martwić się o bilet. Dostałem się bowiem do takiego programu, w ramach którego płaciłem jedynie za uczestnictwo w nim, organizatorzy zaś zapewnili mi zarówno przelot jak i pobyt.

Samodzielnie po raz pierwszy Rafał poleciał do Wielkiej Brytanii. Znalazł wówczas bilet za mniej niż 100 złotych, co na tak długą trasę było i tak niewielką ceną. I od tego właśnie zaczęła się przygoda Rafała z tanimi podróżami. Najtrudniej było zacząć. Szukał informacji na forach internetowych, stronach poświęconych pasjonatom taniego latania. - I tak od artykułu do artykułu zacząłem sam szukać – wspomina Rafał. – Poznałem ludzi, którzy potrafili znaleźć lot za 10 groszy czy 1 eurocent. Korzystałem z ich rad. Teraz, kiedy już złapałem bakcyla, wiem kiedy i gdzie szukać ofert, które dostępne byłyby dla zasobności mojego portfela. Czasami taniej wychodzi mnie podróż do Włoch, niż wycieczka nad nasze polskie morze.

Tanie podróżowanie to nie tylko, przelot za „złotówkę”, ale również niedrogie bilety kolejowe czy autobusowe, oraz pobyt w miejscu, do którego się wybieramy. To wszystko wymaga ręcznego szukania, a co za tym idzie jest czasochłonne. Jednak każdy zaoszczędzony grosz jest nadzieją na kolejną podróż.

- Nigdy nie byłem na żadnej wycieczce zorganizowanej przez biuro podróży, dzięki temu mam pewność, że ono w trakcie mojego wyjazdu nie upadnie. Staram się również unikać zorganizowanych wyjazdów. Wyjątkiem od tej reguły był wyjazd do Włoch na beatyfikację Jana Pawła II. Moim zdaniem podróżując indywidualnie, mam znacznie większe szanse na poznanie nowych kultur. A o to przecież w tym wszystkim chodzi. By móc uczyć się i rozwijać dzięki odkrywaniu tego co dla nas nowe.

Następny przystanek…

- W Europie byłem już chyba we wszystkich obowiązkowych punktach każdego podróżnika. Zwiedziłem również całe wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Teraz marzę o podróżach na Daleki Wschód, Japonia, Nowa Zelandia, Australia, Chiny czy Singapur. A może następnym celem podróży będzie zachodnie wybrzeże USA?

Te marzenia nie byłyby możliwe bez tej niezwykłej umiejętności jaką jest tanie podróżowanie. Dzisiaj wielu ludzi marzy o dalekich podróżach. Im bardziej dzikie, egzotyczne, tym większą dają satysfakcje. Niektórzy podejrzewają, że Rafał musi mieć worek pieniędzy, skoro tyle podróżuje. Nic bardziej mylnego. Do Barcelony poleciał za 79 złotych, w Budapeszcie był za 4 zł. Na Majorkę poleciał za 8 euro, a do Madrytu wrócił za 7.

W porównaniu do ubiegłych dekad, dziś możliwości podróżowania mamy wiele. Wcale nie trzeba bukować wycieczki w biurze podróży, by zapewnić sobie wakacje marzeń. Prywatne stancje, hotele, domki do wynajęcia, wszystko to sprawia, że od możliwości może rozboleć głowa, a otwarcie się rynku i granic, sprawia, że każdy turysta jest na wagę złota. Gdy jeszcze do tego dołożymy Internet i przyprawimy szczyptą czasu, otrzymamy przepis na nasze wyśnione wakacje.

Kanapa za bezcen

Dzisiaj planując wyjazd nie musimy zdawać się jedynie na to co oferują nam biura podróży i te bardziej lub mniej luksusowe hotele. Co raz bardziej popularny staje się tak zwany „coach surfing”. Co to takiego? To prosta filozofia. Masz wolną kanapę? Udostępnij ją w zamian za spotkanie z nowymi ludźmi. To zaskakujące, że w dzisiejszym, brutalnym świecie istnieją jeszcze ludzie, którzy bez oporów oddają zupełnie obcym klucze od swojego mieszkania, nie oczekując niczego w zamian. To rodzaj podróży, który dyktowany jest lokalnymi obyczajami i zwyczajami gospodarzy, u których gościmy. To nie jest łatwy sposób zwiedzania. Wymaga on bowiem od nas dużej elastyczności. Jednak to, co otrzymujemy w zamian warte jest każdej ceny.

- Dzięki tego rodzaju podróżowaniu, poznaję nie tyle miejsca, co ludzi, otrzymuję informację, które dotyczą nie tylko tych konkretnych osób ale przede wszystkim ogólną wiedzę o świecie, dzięki czemu zmienia się mój światopogląd, poszerzają się moje horyzonty. Przede wszystkim jednak poznawanie nowych ludzi daje mi ogromną dawkę energii. Bo można być samotnym wśród tłumów, ale wystarczy tylko się otworzyć, porozmawiać z kim, by zmieniło się twoje nastawienie. Dzięki temu tworzą się relacje. Tego rodzaju podróżowanie, to niesamowite przeżycie, to spotkanie dwóch, często skrajnie odmiennych kultur i w tym coach surfing jest lepszy od najbardziej luksusowego hotelu. Ma to też dodatkowe korzyści. Dzięki temu, że dużo podróżuję i częściej sięgam po kanapę wśród tubylców mam coraz więcej znajomych na całym świecie.

Z mikrofonem i przed kamerą

Podróżowanie to jedna z wielu pasji Rafała. Jemu samemu trudno policzyć ile ich tak naprawdę posiada, bo w kolejnych etapach życia odkrywa coraz to nowe. - Gdy byłem dzieckiem moją pasją była muzyka i śpiew. Jakiś czas później odkryłem, że zaraz obok śpiewania, równą przyjemność daje mi aktorstwo. Kiedy trafiłem do klasy dziennikarskiej bardzo szybko złapałem i tego bakcyla. Później pojawiły się podróże. Przez długi czas nigdzie nie wyjeżdżałem, a osiedle, na którym się wychowałem było moją małą ojczyzną. Kiedy po raz pierwszy pojechałem za granicę, zachłysnąłem się odmiennością, jaką tam odkryłem i dziś bez podróżowania nie wyobrażam sobie życia. Mogę śmiało powiedzieć, że moje pasje związane są z moimi marzeniami. Najpierw pojawia się pasja, a zaraz za nią idzie marzenie... i jakoś tak szczęśliwie dzieje się w moim życiu, że te marzenia udaje mi się realizować.

Na praktyki do radia Rafał dostał się przypadkiem. Będąc jeszcze w liceum zjawił się w redakcji ogólnopolskiej rozgłośni radiowej. Tego dnia spodziewano się grupy studentów dziennikarstwa, którzy mieli rozpocząć właśnie obowiązkowe praktyki zawodowe. Stąd też ogromne zdziwienie wywołało pojawienie się młodego chłopaka, który dobrowolnie, z czystej ciekawości chciał zobaczyć, jak pracuje się w radio. Przez blisko trzy lata, wstawał wczesnym rankiem, by na 6 rano zdążyć na drugi koniec miasta na pierwszy poranny serwis informacyjny.

- Podobnie było z telewizją – wspomina Rafał. - Moja przygoda ze szklanym ekranem zaczęła się od statystowania podczas różnych programów telewizyjnych. Potem pojawiły się seriale.

Ostatnio dał się poznać jako jeden z uczestników popularnego programu muzycznego. - Chciałem poczuć, jak to jest stanąć przed profesjonalnym jury w towarzystwie zawodowych muzyków... i udało się. Dla mnie to przygoda życia. Dzięki programowi mogłem poznać nie tylko wielu fantastycznych ludzi ale przede wszystkim poznać siebie, swoje możliwości.

Najważniejsze to marzyć

Wiele osób mogłoby i pewnie nazwie Rafała lekkoduchem, powie, że chwyta wiele srok z ogon. - Kieruje się w życiu zasadą, by niczego nie żałować, bo wiem, że wszystko czego doświadczyłem, było po coś – tłumaczy. Tak się szczęśliwie złożyło, że wszystkie prace, które do tej pory podejmowałem były związane z moimi pasjami. Za każdą z nich dostawałem odpowiednie do wykonywanych obowiązków wynagrodzenie. Często słyszałem, że jestem lekkoduchem. Zazwyczaj mówiły to osoby, które w tym co robią zdążyły się już wypalić. Natomiast u mnie średnio co dwa lata zmienia się koncepcja na moje życie, ale zachowuje w tym pewną ciągłość i zawsze mam pieniądze zarówno na życie codzienne, jak i swoje pasje.

Żyjemy w czasach, w których pogoń za pieniądzem powoli spycha marzenia na dalszy plan w przekonaniu, że są one dla tych, którzy nie mają żadnych zobowiązań. W rezultacie porzucają oni całkowicie marzenia, a zapytani, co mogłoby nimi być nie potrafią odpowiedzieć. - Nie umiem sobie wyobrazić, że mógłbym machnąć ręką na marzenia. Bez nich moje życie toczyłoby się zupełnie bez celu – tłumaczy Rafał. - Dla niektórych marzeniem jest posiadanie rodziny, ale jest już to jakiś cel, do którego się dąży. Dlatego warto mieć marzenia, szczególnie te niematerialne. Bo te które możemy łatwo zdobyć za pieniądze nie będą sprawiać nam takiej satysfakcji. Uczucia szczęścia, jakiego doznajemy spełniając marzenia nikt nie może nam odebrać, wszystko inne pozostaje ulotne. I co najważniejsze trzeba z tymi marzeniami wyjść z domu, nie siedzieć bezczynnie czekając aż zaczną się same realizować.

W świecie ciszy

W domu Rafała panuje absolutna cisza bowiem jego rodzice od urodzenia nie słyszą. Tym bardziej zadziwiające jest, w jaki sposób wychowując się w ciszy ma bardzo wrażliwy słuch, operuje nienaganną dykcją, śpiewa i tańczy. - Wrażliwość na dźwięki odziedziczyłem chyba w genach – tłumaczy Rafał. - Według rodzinnych opowiadań moi dziadkowie byli niezwykle muzykalni, dziadek grał w orkiestrze, a babcia ładnie śpiewała. Nawet mój tato, mimo że nie słyszy potrafi dobrze tańczyć.

To, że Rafał odnajduje się w świecie dźwięków zawdzięcza ogromnemu nakładowi pracy, jaką wykonała cała jego rodzina. Miał łatwiej, bo w świat dźwięków wprowadzał go słyszący starszy brat i dziadkowie. Nie obyło się również bez pomocy specjalistów i współpracy z logopedą.

- Jednak przede wszystkim wydaje mi się, że najlepszą receptą moich rodziców na moje życie było to, ze nie zabraniali mi realizować swoich pasji. Nigdy mi niczego nie zakazywali i nie narzucali mi swojej wizji na moje życie. Wychowali mnie na dobrego człowieka, który wie co jest dla niego najważniejsze. Pokazali mi, że uczenie się na własnych błędach to jedyna słuszna droga i za to jestem im wdzięczny.


poniedziałek, 4 lutego 2013

Weronika

Jest zimowe popołudnie. Autobus znów utknął w korku. Przez szybę obserwuję jak płatki śniegu leniwie opadają na chodnik i ulice. Zdaje się, że nikt prócz mnie ich nie zauważa. Wszyscy gdzieś pędzą, zatopieni we własnych myślach, w swoim świecie. Przychodzi mi na myśl, że tak często jak nie zauważamy otaczającej nas aury, nie zauważamy znajdujących się wokół nas ludzi. Dźwigając na barkach własne problemy, goniąc za karierą, sukcesem zwyczajnie brakuje nam czasu albo sił na to, by się zatrzymać i poświęcić chwilę innym. Tak, jak zdajemy sobie sprawę, że wokół nas prószy śnieg, jeżdżą samochody, tak mamy świadomość z otaczających nas ludzi, wiemy, że są, spotykamy ich codziennie, często nawet tych samych. Nie poświęcamy im jednak zbyt wiele uwagi… Gwałtowne szarpnięcie wyrywa mnie z rozmyślań. Oddycham z ulgą, wreszcie jedziemy dalej.

Kiedy w końcu docieram mocno spóźniona, uderza mnie cisza i spokój panujący wokoło. Drzwi otwiera mi uśmiechnięta, niskiego wzrostu blondynka i szerokim gestem zaprasza do środka. Pokój jest mały, ciasny ale bardzo przytulny. Wszędzie pełno jest lalek, siedzą na półkach, leżą w wózeczkach, wychylają się zza kołdry. Widać, że to królestwo małej dziewczynki, drobnej blondynki o jasnej porcelanowej skórze. – Cześć – mówi – jestem Weronika.

Cud narodzin

Była wyczekiwanym, dzieckiem. Dla swojej mamy stanowiła spełnienie marzeń. Przyszła na świat osiem lat temu we Włoszech. Pani Renata, mama Weroniki, przebywała wówczas tam pracując. Córka jest jej oczkiem w głowie. Nazywa ją swoją „wschodzącą gwiazdeczką”. – Zawsze będzie wschodzącą, nigdy zaś zachodzącą. Przed nią jeszcze wiele do odkrycia, zdobycia, zobaczenia – mówi dumna mama. Weronika jest bardzo ciekawa świata. Uwielbia tańczyć i śpiewać. Lubi też występować, ostatnio była Maryją podczas szkolnych jasełek. Co rusz odkrywa nowe pasje i zainteresowania. Choć ma już osiem lat nadal kocha swoje lalki, a ma ich dużo do kochania, bo jej kolekcja liczy kilkadziesiąt, a każda jest inna. Czasem nadaje im imiona, ale nawet te bezimienne są dla niej równie ważne. Pojechawszy na ferie wróciła z pasją do snowboardu. Wie, że na pewno spróbuje jeszcze raz.

Na biurku Weroniki leży okazała różowa maska ze złotymi zdobieniami i czarnym piórkiem. Głośno zastanawiam się, że to na bal karnawałowy, który wkrótce ma odbyć się w szkole dziewczynki. – Nie, to na konkurs w klasie – wyprowadza mnie z błędu Weronika. Na bal mam biało – niebieską sukienkę i ta maska nie będzie pasować – dodaje. W szkole Weronika ma mnóstwo koleżanek, przychodzą do niej do domu, wspólnie bawią się podczas przerw, biegają po korytarzu, wymyślają nowe zabawy i zadania. W ich towarzystwie Weronika czuje się wspaniale, bo akceptują ją właśnie taką jaka jest, a nie taką, jaką mogłaby być.

Grom z jasnego nieba

- O chorobie córeczki dowiedziałam się kiedy Weronika miała dwa miesiące – mówi mama dziewczynki. Mieszkałyśmy jeszcze wtedy we Włoszech. Weronika zaczęła bardzo wymiotować i miała biegunki. Ja tam pracowałam, nie znałam języka… W końcu trafiłyśmy do specjalistycznego instytutu dla dzieci. Dopiero tam dowiedziałam się, że mamy do czynienia z mukowiscydozą. Początkowo nie zdawałam sobie sprawy jak poważna jest ta choroba. Podali mi zwyczajową nazwę przyjętą we Włoszech. Dopiero kiedy chorobę córki nazwano przyjętym w całej Europie terminem – Cystic Fibrosis, zaczęłam szukać informacji i zaczęłam rozumieć z czym mam do czynienia.

U Weroniki prócz problemów z płucami zdiagnozowano również niewydolność trzustki. Oznacza to, że dziewczynka ma problemy z trawieniem, ma biegunki i często boli ją brzuch. W konsekwencji prowadzi to do trwałych zaburzeń w funkcjonowaniu tego narządu. Dla mamy ta wiadomość była jak grom z jasnego nieba. Jej wyczekiwana, wyśniona córeczka będzie wymagała opieki do końca życia. A jak długie ono będzie, tego nikt nie potrafił powiedzieć. Ze zdobytych informacji pani Renata wiedziała, że dzieci z mukowiscydozą nie żyją długo.

- I właśnie to było dla mnie najgorsze, świadomość, że z tym moim wytęsknionym skarbem będę musiała się kiedyś pożegnać. To była myśl, z którą nie potrafiłam się oswoić. Kiedy leżałyśmy w szpitalu, w sali obok leżała młoda, siedemnastoletnia dziewczyna również chora na mukowiscydozę. Była już w ciężkim stanie, nie rozstawała się już z maską i butlą z tlenem. Ale nawet w takim stanie była pogodna i radosna. Przychodziła często do Weroniki, bardzo ją polubiłam. Kiedy mniej więcej po miesiącu ona zmarła, znalazłam się w dziwnym, trudnym do wytłumaczenia stanie. Zupełnie inaczej podchodzi się do choroby i do śmierci, kiedy ona nas bezpośrednio nie dotyczy. Ja patrząc na rozpacz matki tej młodej dziewczyny wiedziałam, że kiedyś mogę przechodzić przez to samo. A śmierć własnego dziecka jest przeżyciem traumatycznym, z którym nie może równać się żadne inne.

- Kiedyś wyrzucałam sobie dlaczego mnie to spotkało, dlaczego akurat ja, a nie ktoś inny. A potem pomyślałam, że to być może jest moje zadanie. Widocznie musiałam być to ja, żeby pokazać, że sobie poradzę. Dziś żyjemy każdym dniem, każdą chwilą, jaką mamy daną. Mam świadomość, że ta choroba jest nieobliczalna i nie jesteśmy w stanie przewidzieć kiedy nastąpi kryzys. A takie Weronika ma już za sobą. Już kilka razy w krytycznym stanie trafiała do szpitala. Przeszła całkowitą transfuzję krwi, po której była tak osłabiona, że spała nieprzerwanie przez dwa tygodnie. Nie ma gorszej rzeczy jaką może usłyszeć matka, niż to, że powinna przygotować się na najgorsze. Dlatego dziś tym bardziej doceniam każdą chwilę jaką mamy dla siebie.

Trudna codzienność

Dzień Weroniki wyznacza rytm systematycznego „ugłaskania choroby”. Każdy, kogo dotyka mukowiscydoza doskonale go zna. Z biegiem lat ten rytm jest jak mantra: inhalacja, oklepywanie, lekarstwa, odżywki, inhalacja, oklepywanie, lekarstwa, odżywki, inhalacja, oklepywanie… Z czasem te wszystkie zabiegi stają się rutyną. Ale oczy trzeba mieć stale szeroko otwarte. Tej choroby i radzenia sobie z nią uczy się całe życie. A sprawne opanowanie technik wpływa na jakość życia chorego.

- Kiedy dowiedziałam się o chorobie, powiedziano mi, że jeśli będę przestrzegać wszystkich zasad, córka, mimo mukowiscydozy, będzie mogła żyć normalnie, tak jak zdrowe dzieci – mówi pani Renata. Weronika od samego początku miała problemy z odżywianiem. Mimo karmienia, nie przybierała na wadze. Dopiero kiedy wróciła z mamą do Polski, lekarz przepisał jej specjalną odżywkę, dzięki której wskazówka na wadze drgnęła. To właśnie ten brak apetytu jest największym zmartwieniem mamy. – Jeśli ona nie będzie jeść to wszystkie wysiłki pójdą na marne – żali się. – Dlatego staram się, by jadła jak najwięcej. Nawet dwa razy w nocy podaje jej butelkę z mlekiem i odżywką. Dzięki temu wiem, że to czego nie dojadła w ciągu dnia, uzupełnimy w nocy. Na szczęście od czterech lat nie dotknął nas żaden poważniejszy kryzys. I nie ma co ukrywać, trzeba się mocno napracować, aby taki stan utrzymać.

Pomiędzy systemem

Jednak nie tylko problemy zdrowotne spędzają sen z powiek rodzicom dzieci z mukowiscydozą. Bardzo często jest tak, że stan dziecka nie pozwala na to, by obydwoje rodzice pracowali zawodowo. Wówczas jedno z nich musi zrezygnować z pracy po to, żeby z dzieckiem być na stałe. W jeszcze trudniejszej sytuacji są rodzice, przeważnie mamy, które wychowują je samotnie. Decydując się na opiekę nad dziećmi, rezygnują z pracy, a co za tym idzie, kariery zawodowej i przede wszystkim świadczeń. – Mam przepracowane dwie dekady życia – mówi mama Weroniki. – Teraz kiedy opiekuję się córką pobieram jedynie zasiłek pielęgnacyjny. Czas, który poświęcam pielęgnacji, a który skądinąd jest pewną formą pracy, nie podlega składkom emerytalnym, więc w gruncie rzeczy nic nie odkłada mi się na moją przyszłą emeryturę. Proszę nie sądzić, że żałuję podjętej decyzji. W żadnym wypadku. Nigdy nie zostawiłabym córki i nigdy nie zgodziłabym się na to, by opieką nad nią zajął się ktoś inny. Zwracam jedynie uwagę na fakt, że gdzieś tam u góry, nikt z prawodawców nie pomyślał o nas, matkach opiekujących się chorymi dziećmi. A jest nas w Polsce tysiące. I mamy prawo do tego, aby godnie żyć.

Dzisiaj rodzic, który rezygnuje z pracy i poświęca się opiece nad chorym dzieckiem dostaje od państwa 520 zł zasiłku pielęgnacyjnego. Resort pracy prowadzi działania na rzecz nowelizacji ustawy o świadczeniach pielęgnacyjnych. Jednak nowe przepisy mają przede wszystkim służyć przeciwdziałaniu nadużyć w kwestii przyznawania zasiłków, nie zaś autentycznej chęci poprawy jakości życia opiekunów, a co za tym idzie również niepełnosprawnych dzieci. – Idealnym rozwiązaniem, o którym skrycie marzę, byłoby gdyby przyznano nam zasiłek w wysokości minimalnego wynagrodzenia – mówi pani Renata. – Pozwoliłoby to nam, rodzicom na większy komfort. Przecież my tych pieniędzy nie chcemy dla siebie, ale dla naszych dzieci. Dzięki nim możemy kupić lekarstwa, odżywki, a czasem i lepszą wędlinę czy chleb.

Na szpitalnej podłodze

- Mam jeszcze jedno marzenie, abyśmy idąc do lekarza nie musiały czekać w kolejce – dodaje pani Renata. – Wiadomo, do przychodni przychodzą chore dzieci. Wystarczy, że kilkoro z nich w poczekalni będzie przeziębione, by Weronika złapała jakieś bakterie czy wirusy. I gdyby jeszcze lekarze pierwszego kontaktu byli bardziej świadomi w zakresie leczenia mukowiscydozy. My akurat na naszą panią doktor nie powiemy złego słowa. Zawsze stara się przebadać dokładnie Weronikę i pomóc jej jak tylko może. Ale wiem, że inni rodzice nie mają takiego szczęścia.

Zainteresowana drogą jaką przeszła nie tylko Weronika ale i jej mama w szpitalach pytam o jej wspomnienia z pobytów w placówkach zdrowia. – Pamiętam jak leżałyśmy w jednym z krakowskich szpitali. Miałyśmy być tam przez chwilę, zostałyśmy miesiąc czasu. To co mnie zdumiało – mówi pani Renata – to fakt, że nie mogłam zostać przy córce w nocy. Nie dlatego, że mi nie pozwolono, ale dlatego, że nie było ku temu warunków. Pierwsze dwie noce spałam na podłodze koło łóżka Weroniki. Po dwóch dniach dostałam w prezencie od rodziców składany, plastikowy, ogrodowy fotel. Byłam im ogromnie wdzięczna. Zawsze to większa wygoda, niż zimna i twarda szpitalna podłoga. Z samego rana szybko składałam fotel, żeby nikt nie zwrócił mi uwagi, „że nie wolno”, „tak nie można”. Zresztą nie tylko kwestia spania była problematyczna. Spędzając przy naszych dzieciach całe dnie i noce, nie miałyśmy nawet możliwości, by zrobić sobie herbatę. Nie wspomnę już o toaletach, do których musiałyśmy biec aż na dół, do głównego hallu. Albo jeszcze dalej, gdy te były nieczynne. Na oddziale owszem była toaleta dla rodziców ale jedynie dla tych, którzy wykupili pobyt.

Na szczęście pani Renata zapamiętała nie tylko te negatywne doświadczenia. Bardzo dobrze wspomina troskę, jaką otoczono Weronikę w szpitalu. Kiedy kilka lat temu w ciężkim stanie dziewczynka trafiła do placówki, zaledwie po trzech dniach stanęła na nogi i odzyskała pełnię sił.

Szkoła zrozumienia

Obecnie Weronika chodzi do pierwszej klasy. Uwielbia szkołę, a jeszcze bardziej lubi się uczyć. Wracając do domu, chętnie zasiada do lekcji. – Nie nudziło mi się w czasie ferii, ale bardzo tęskniłam za szkołą – przyznaje dziewczynka. W szkole od początku pani dyrektor i wychowawczyni wiedziały, że Weronika jest chora. Z początku pani Renata miała obawy czy powiedzieć o chorobie córki. Ale wiedziała, że jest to konieczne. – Nigdy nie wiadomo, co może się stać, dlatego lepiej, by dyrektor i wychowawczyni wiedziały jak pomóc Weronice – tłumaczy mama dziewczynki. – Zostałyśmy potraktowane ze zrozumieniem i przyjęte z otwartymi ramionami.

Ale nie zawsze tak było. Kiedy Weronika była mała, uwielbiała przebywać z dziećmi. – Chciałam posłać ją do żłobka, żeby zobaczyć jak sobie poradzi w grupie rówieśników. Nie myślałam o tym, żeby posyłać ją na cały dzień, wystarczyłyby jedna, dwie godziny. Udałam się do pani dyrektor, powiedziałam w jakiej jestem sytuacji, że Weronika jest chora, ale jej choroba w żaden sposób nie zagraża innym dzieciom. Pani dyrektor popatrzyła na mnie i powiedziała, że bardzo jej przykro, ale żłobek jest dla dzieci zdrowych. Był to dla mnie cios prosto w serce, tym bardziej, że Weronika była świadkiem tych słów. Pomyślałam wówczas, że tak będzie zawsze, że w każdej placówce będą się bali chorego dziecka i jedyne wyjście jakie mi zostanie to nauka w domu. A tego nie chciałam. I wtedy trafiłyśmy do przedszkola, a potem do szkoły, gdzie przyjęto nas ze zrozumieniem.

- Chciałam, by Weronika chodziła do klasy ze zdrowymi dziećmi. Na pierwszym zebraniu nie powiedziałam rodzicom, że moja córka ma mukowiscydozę. Jednak później zaczęłam mieć wątpliwości czy dobrze zrobiłam. Weronika często kaszlała w szkole i rodzice zaczęli patrzeć na mnie z rezerwą, że posyłam chore dziecko do szkoły. Po konsultacjach z wychowawczynią, doszłyśmy do wniosku, że mają oni prawo wiedzieć. W końcu chodziło im o bezpieczeństwo ich dzieci. Musieli wiedzieć, że Weronika ich pociech niczym nie zarazi, a wręcz przeciwnie, to inne przeziębione dzieci są dla niej zagrożeniem. Bardzo obawiałam się ich reakcji. Bałam się, że nie będą chcieli, by w towarzystwie ich dzieci przebywała chora dziewczynka. Rodzice zaskoczyli mnie swoją otwartością i zrozumieniem. Okazali się być bardziej wyrozumiali niż mogłam przypuszczać.

Szkoła, do której chodzi Weronika z całą pewnością zasługuje na miano „szkoły bez barier”. Zarówno ze strony dyrekcji jak i grona pedagogicznego Weronika nigdy nie była w żaden sposób dyskryminowana. Wręcz przeciwnie. Szkoła wspomaga dziewczynkę i jej mamę na każdym kroku. Angażują się w zbiórki organizowane na rzecz swojej uczennicy. Biorą udział w przeprowadzanych szkoleniach.

Wychowawczyni Weroniki, pani Dorota, ujęła mamę dziewczynki swoją serdecznością i opiekuńczością. W sposób szczególny angażuje się we wszystkie działania na rzecz swojej podopiecznej. Wychodzi bowiem z założenia, że posiadając w klasie chorą dziewczynkę, musi poznać chorobę z jaką jej dane jest się zmierzyć. Pani Renata wie, że w każdej chwili może do niej zadzwonić i spotka się z jej troską i zrozumieniem. – Jest wspaniałą osobą, jest oddana sercem zarówno naszym dzieciom, jak i nam, rodzicom – wyznaje.

Pod skrzydłami fundacji

Kiedy pani Renata dowiedziała się o chorobie córki była z tą diagnozą zupełnie sama. Nie miała pojęcia o istnieniu Fundacji MATIO. Dopiero po powrocie do Polski trafiły do domowego hospicjum dla dzieci. To właśnie tam mama dziewczynki dowiedziała się o Fundacji. Weronika skończyła wtedy rok. – Kiedyśmy tam trafiły, zostałyśmy przyjęte z otwartymi ramionami – wspomina. Nie robiono nam żadnych problemów, a serdeczność z jaką doświadczyłyśmy pamiętam do dziś. Od razu została wpisana na listę podopiecznych.

Na Weronikę w Fundacji MATIO czeka co roku paczka na dzień dziecka. Nie zapomina o niej również święty Mikołaj. Ale co najważniejsze, zawsze może liczyć na dofinansowanie i inne formy pomocy. Od kilku miesięcy przychodzi do niej pani Iwonka, asystent osoby niepełnosprawnej. Pomaga jej w lekcjach, szczególnie w języku angielskim. Dziewczyny dogadują się bez problemu. Kiedy zamkną szkolne zeszyty, Weronika wyciąga swoje lalki i bawi się nimi razem ze swoją asystentką. - Dzięki temu, że przychodzi pani Iwonka, ja mogę chwilę odetchnąć - mówi mama. – Zwłaszcza pomoc w angielskim jest nieoceniona. Ostatnio kiedy u nas była, mogłam wyskoczyć i załatwić kilka spraw na mieście. Gdyby nie ona musiałabym wszędzie ciągnąć ze sobą córkę, a przecież w tym sezonie grypowym to niebezpieczne.

Gdy w Fundacji wdrażano program zespołu wyjazdowego MUKO KOMPLEX MATIO pomyślano o Weronice. Jak przyznaje mama dziewczynki taka pomoc jest bezcenna. – Dzięki takiej formie pomocy zarówno rodzice jak i dzieci z mukowiscydozą mają pewność, że ktoś się nimi zaopiekuje, doradzi, pomoże i wreszcie, że ktoś po prostu z nimi jest – wyznaje pani Renata. – Tej choroby będę się uczyć całe życie. Poprzez to, że do naszego domu przyjeżdża czy dietetyk czy rehabilitant, zawsze poznaje nowe możliwości i rozwiązania. Pani dietetyk doradzi co dać małej zjeść, kiedy wszelkie moje próby nakarmienia jej spełzają na niczym. A pani Basia, rehabilitantka, pokaże mi jak ćwiczyć z córką, żeby rehabilitacja nie była dla niej czymś uciążliwym, ale zabawą. To jest dla nas taka pomoc na już i za to Fundacji bardzo dziękuję.

– Bardzo lubię kiedy przychodzi do mnie pani Basia i pani Iwonka - mówi wesoło Weronika. – Zawsze nie mogę się doczekać kiedy przyjadą. Rzeczywiście, jak opowiada mama, dziewczynka wygląda ich z utęsknieniem. Kiedy mają przyjechać jest podekscytowana i wita ich jak najbliższą rodzinę. Nie boi się ich i nie kojarzą się jej ze szpitalnym oddziałem. Przychodzą w normalnych ubraniach, wprowadza ich mama, więc na pewno są swoi.

– Założyciele Fundacji MATIO pewnie nie zdają sobie sprawy jak ogromną pracę wykonali dla naszych dzieci. Zawsze można na nich liczyć. Wychodzą do nas z sercem i zrozumieniem, zawsze znajdą czas by wspomóc, doradzić i co najważniejsze zwyczajnie z nami porozmawiać. Otaczają nas opieką zarówno psychiczną jak i finansową. I to jest bardzo ważne. Bo jeśli ktoś pomoże nam, to my będziemy mogli pomóc naszym dzieciom. A oto przecież w tym wszystkim chodzi.


Reportaż został opublikowany w "MATIO żyjemy z mukowiscydozą"

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Poszukując

Czy w dzisiejszych czasach ludzi interesuje odkrywanie siebie? Czy najważniejsza jest pogoń za pracą i pieniądzem? Czy istnieje potrzeba zatrzymania się na chwilę? Wielu zapyta po co? Przecież wszystko co mam jest na wyciągnięcie ręki. Milena wyciągając rękę chwyciła wszystko. Poznała siebie i zyskała czas. Wystarczyło się tylko zatrzymać.

Wiało już drugi dzień z rzędu. Okiennice za oknem łopotały miarowo w rytm wiatru. Jeszcze jeden – pomyślała – i wiatr ucichnie. Albo i nie, bo to przecież mistral, zimny, suchy i porywisty wiatr, równie nieprzewidywalny jak temperament mieszkańców wybrzeża śródziemnomorskiego. Francuzi uważają, że wieje trzy dni, bądź wielokrotność trzech dni. Dla niej wiatr wiał nieprzerwanie przez kilka miesięcy.

Milena, radosna, mająca tysiąc pomysłów na minutę, spontaniczna blondynka o szarych oczach uśmiecha się gdy pytam ją o Marsylię. – Ja nie jestem przykładem, o którym ludzie chcą słuchać. Ja nie pojechałam tam za chlebem, nie pojechałam też się uczyć, Ja pojechałam tam odnaleźć siebie. Wśród słonecznych ulic historycznego miasta południowej Francji odkrywałam sens swojego życia. To było moje miejsce do zatrzymania się i poznania siebie i swoich możliwości, odkrycia swojego kobiecego piękna i własnej wartości.

Marsylia przywitała ją pięknym słońcem i wiosenną temperaturą. Opuszczała Polskę w połowie stycznia, kiedy słupek rtęci w termometrach nie przekraczał -15 stopni Celsjusza. - Kiedy wyjeżdżałam z Polski miałam na sobie polar i ciepłą kurtkę. W Marsylii wystarczył lekki płaszczyk, który zaraz zresztą zdjęłam. Potem pogoda się zepsuła, ale ten dzień był wyjątkowo piękny.

Wszystko za sobą

Milena postawiła wszystko na jedną kartę. Spakowała się i całkowicie wyprowadziła z zajmowanego dotychczas pokoju. Zamykając książki i różne bibeloty w pudełkach, wiedziała, że zamyka za sobą pewien etap. – Czułam, że zostawiam za sobą wszystko. Rodzinę, przyjaciół, pracę. To było dla mnie bardzo namacalne. Spakowałam się w moją wielką, czarną walizkę i wyjechałam. Wiedziałam, że zostawiłam wiele, choć oczywiście miałam świadomość, że zawsze mogę wrócić. Nie miałam poczucia, że coś poświęciłam, miałam natomiast poczucie, że coś zostawiłam za sobą, ale zostawiłam to po to, by odkryć coś nowego.

- Zanim wyjechałam spotkałam się z ogromnym sprzeciwem ze strony rodziny. Nie chcieli, żebym wyjeżdżała, bo nie widzieli w tym sensu ani celu. Wsparciem w podjęciu tej decyzji otoczyli mnie przyjaciele i znajomi. Niedługo przed wyjazdem spotykałam się z kimś. Uważał, że jeśli ten wyjazd jest dla mnie ważny, to powinnam pojechać. Dla mnie tez było ważne to, że osoba, z którą się spotykam, daje mi tyle wolności, pozwala być sobą i wspiera w realizacji tego co zaplanowałam. I choć nasze drogi szybko się rozeszły, cieszę się, że dostałam wtedy ten kredyt zaufania i dobrze rozumianą wolność.

Nim Milena trafiła do Marsylii trzy miesiące spędziła w Tigery pod Paryżem. Wraz z nauką języka rodził się w niej bunt. Czuła, że marnuje czas, że kariera przecieka jej przez palce. Wiedziała, że na dłuższy czas wypada z rynku pracy, a powrót do rzeczywistości nie będzie łatwy. Tym bardziej, że wracając trafiła na kulminacyjny moment kryzysu gospodarczego. Zaczęła ze sobą walczyć, chciała rzucić wszystko i wracać. Przez pierwszy miesiąc broniła się przed Francją, przed konsekwencjami podjętej decyzji. – Zmieniłam podejście dopiero wtedy, gdy ktoś powiedział, bym spojrzała na ten czas jako na fundament mojej przyszłej kariery. Od tej pory wiedziałam, że to jest ten czas, czas, który potrzebuje na to, by w wieku 35 lat nie musieć biec.

Pod słońcem Prowansji

Milenie w poszukiwaniach towarzyszyło piękno słonecznej Marsylii. To śródziemnomorskie miasto swoją historią sięga jeszcze 600 lat sprzed początków naszej ery. Założone przez Greków z Fokai, noszące pierwotnie nazwę Massalia, miasto stało się ulubionym miejscem pisarzy. To ona miedzy innymi stała się miejscem akcji powieści Aleksandra Dumasa „Hrabia Monte Christo”. To z znajdującego się na pobliskiej wyspie zamku d’If miał brawurowo uciec główny bohater powieści.

Przez wieki Marsylia była jednym z najważniejszych miast Francji. Znacznie zniszczona podczas II Wojny Światowej nie odzyskała już swojej wiekowej świetności. Mimo to, dziś jest nadal jednym z najważniejszych francuskich ośrodków. Jest trzecim co do największej ilości mieszkańców miastem Republiki Francuskiej, a drugim co do wielkości portem Europy. Jednak Marsylia to nie tylko miasto portowe, ale ważny ośrodek nauki i kultury. Liczne muzea, pozostałe zabytki, i oczywiście malownicze miejsca zachęcające do pieszych wędrówek corocznie przyciągają do Marsylii wielu turystów.

Mekka Arabów


Do Marsylii jednak nie tylko przyjeżdżają turyści. Stała się ona poniekąd również mekką Arabów. Są dzielnice, które zamieszkiwane są głównie przez ludność arabską. – W tej chwili – mówi Milena 60% dzieci stanowią dzieci arabskie. Jest to o tyle problem, że ludność tej społeczności zupełnie nie asymiluje się w naszych europejskich realiach. Osiedlając się w Europie próbują narzucić swoją kulturę.

Szczególnie trudną sytuację mają kobiety. W określonych rejonach Marsylii pożądliwe spojrzenia, gwizdy, zaczepki są na porządku dziennym. Tam kobieta, normalnie ubrana Europejka nie jest traktowana jak kobieta, nie jest nawet traktowana jak człowiek. Milena przyznaje, że sama kilkakrotnie padła ofiarą takich zachowań. –Trzeba wiedzieć gdzie nie należy chodzić. Niestety dzielnica przy której znajduje się część turystyczna miasta jest zamieszkiwana w dużej liczbie przez ludność arabską. Naturalnym więc zachowaniem jest nie wychodzenie po zmroku, czy zapuszczanie się w wąskie, znajdujące się tuż obok miejskiego zgiełku, ulice.

Jest to o tyle problem, że Arabowie się nie asymilują. Nie uznają naszej Europejskiej kultury. Widać to na każdym kroku: w drobnych gestach i codziennych sytuacjach. – Wyjeżdżając z Polski nie miałam nic do ogólnie rozumianej „kultury arabskiej”, powiedziałabym, że byłam osobą tolerancyjną. Moje postrzeganie się zmieniło po pobycie w Marsylii, gdzie doświadczyłam braku tolerancji z drugiej strony, gdy idąc na dworzec kolejowy, musiałam się zmierzyć z zaczepkami, spojrzeniami czy nachalnością w kontaktach. Myślę też, że moje negatywne postrzeganie opieram na zdarzeniu, które miało miejsce już pierwszego dnia mojego pobytu w Marsylii. Kiedy to pewien piętnastolatek o śniadej cerze uderzył mnie kilkukrotnie, jednocześnie kradnąc aparat.

Kuchnia Prowansji

Marsylia, to nie tylko ludzie, ani też piękne widoki charakterystyczne dla Lazurowego Wybrzeża, to również pachnące i aromatyczne jedzenie. Natura nie poskąpiła tej krainie naturalnych bogactw, tworząc dzięki temu jedną z najbardziej wyrafinowanych i bogatych w smaki kuchnię Europy.

Prowansja słynie z pysznej oliwy z oliwek. Jednak jej produkcja została mocno ograniczona po fali mrozów jaka nawiedziła ten region w latach 50-tych ubiegłego wieku, która zniszczyła ogromna połacie ziemi przeznaczonej pod uprawę gajów oliwnych. Jednak oliwa z oliwek nadal znajduje szerokie zastosowanie w kuchni prowansalskiej, a wizerunki czarnych oliwek zdobią wiele turystycznych pamiątek. Bez oliwy nie sposób wyobrazić sobie słynnego prowansalskiego sosu aioli , którego bazę stanowi złocisty płyn.

Wzdłuż całego Lazurowego wybrzeża łowi się bardzo dużo ryb i owoców morza, a ich zapach towarzyszy niemal codziennie mieszkańcom dzielnic portowych. W Marsylii już wysiadając z metra przy Starym Porcie uderza w nozdrza zapach ryb. Jest on wszechobecny, zmienia się jedynie jego intensywność. Codziennie można tu kupić świeżą rybę, a odbywający się od dziesiątków lat targ rybny przyciąga całą rzeszę miłośników morskich specjałów.

Najbardziej charakterystycznym, a jednocześnie dość drogim specjałem marsylskiej kuchni jest zupa rybna Bouillabaisse. Pierwotnie było to danie ubogich rybaków, których jedyne na co było stać, to zrobienie dania z rybich resztek. Dziś podobnie jak wiele innych potraw kuchni francuskiej uległa wyrafinowaniu. Do przyrządzenia tej potrawy potrzeba przynajmniej pięciu gatunków ryb, a całe danie złożone z zupy, mięsa ryb, chleba i sosu jest niezwykle sycące.

Kuchnię prowansalską wyróżnia obowiązkowy dodatek aromatycznych ziół prowansalskich, stosowanie czosnku, oliwek i anchois oraz duszenie warzyw: papryki, bakłażanów, cukinii, pomidorów, cebuli. Na wielokolorowych targach znajdziemy bogactwo dojrzewających w śródziemnomorskim słońcu warzyw i owoców. To stąd pochodzi przepyszna potrawa o jakże wdzięcznej nazwie Ratatouille będącej mieszanką duszonych warzyw.

- Z Marsylii zapamiętam zapach lawendy i smak lodów lawendowych, które nigdzie indziej nie smakują jak tam – mówi Milena. – Z kuchni prowansalskiej wyniosłam jednak coś znacznie cenniejszego niż bogatą gamę smaków i aromatów. Wyniosłam kuchnię pełną miłości i wzajemnego oddania. Nauczyłam się, że posiłek to nie tylko szybkie przygotowanie, a potem jeszcze szybsza konsumpcja. Nauczyłam się celebrować jedzenie. Tam jeden posiłek potrafił trwać godzinę, a niekiedy i dłużej. To nie było tylko jedzenie, przede wszystkim to były rozmowy.

Polskim okiem

Trudno oszacować ilu Polaków mieszka w Marsylii. Jedni mieszkają tutaj na stałe, inni przyjeżdżają na chwilę. Kierują nimi różne powody. Są tacy, którzy przyjeżdżają za chlebem i pracują w najniżej opłacanych sektorach. Są kobiety, które pracują sprzątając domy, mężczyźni zajmujący się budownictwem, czy transportem. Są też młodzi ludzie, którzy przyjechali do Marsylii na studia, bądź tuż po studiach, by znaleźć swoje szczęście właśnie tutaj. Każdy jest inny i każdy ma inny cel.

– Mniej więcej po miesiącu odkryłam w Marsylii polski Kościół> Był co prawda na drugim końcu miasta, a dojazd zajmował godzinę czasu. Nie przeszkadzało mi to jednak dojeżdżać tam na coniedzielną Eucharystię – wspomina Milena. - Było to dla mnie o tyle ważne, że w czasie, kiedy byłam w Marsylii, Polskę dotknęła niebywała tragedia, katastrofa pod Smoleńskiem. . W momentach trudnych dla mojego Państwa jestem jeszcze bardziej Polką. Identyfikuję się z tym całkowicie. Potrzebowałam znaleźć Polską parafię, polskich ludzi, potrzebowałam języka polskiego. Łatwiej mi było to przetrwać. Jednocześnie byłam bardzo poruszona postawą Francuzów, którzy w tych ciężkich dniach okazywali mi ogromne wsparcie. Przychodzili do mnie mówiąc, że się za mnie modlą, że modlą się za mój kraj. To było dla mnie ogromnie ważne.

Wystarczy chcieć

- Wydaje mi się, że w Marsylii życie jest trudniejsze niż w Polsce. Przede wszystkim jest droższe. Jednak jeśli ktoś ma pracę, to stać go na godne życie – mówi Milena. Miasto jest otwarte również na pracowników z innych krajów. W urzędach pracy jest wiele kursów. Jeśli nie uda się znaleźć pracy w jednym zawodzie, łatwiej jest się przekwalifikować. Marsylia daje również możliwości zarobków w okresie wakacyjnym. Wielu studentów decyduje się na kilkumiesięczny pobyt nęceni atrakcyjną stawką godzinową.

Możliwości jest wiele. – Jeśli tylko ktoś jest zdeterminowany i chce pracować, jest w stanie osiągnąć tam ten cel – przekonuje Milena. Jednak podstawą jest język. Bez znajomości języka francuskiego nie da się wiele wskórać. – Wydaje mi się, że Francuzi z zasady nie uczą się języków obcych. Mają jednak ogromny szacunek względem tych, którzy podejmują próby komunikacji w ich ojczystym języku.

Z polskiej perspektywy

- Taką próbkę tego, co daje mi Marsylia miałam już dwa lata temu. Kiedy będąc jeszcze tam we Francji, przyjechałam do Polski na dwa tygodnie – wspomina Milena. Usiadłam w jednej z warszawskich knajpek i patrząc przez okno zastanawiałam się gdzie Ci ludzie tak się śpieszą, dokąd oni biegną. I to było dla mnie takie zaskoczenie, że ja się zatrzymałam, że wypadłam z tego biegu, że zaczęłam po prostu wolniej żyć.

- Kiedy wróciłam do Polski nie wiedziałam co mam mówić na rozmowie kwalifikacyjnej o pracę. Bo co miałam odpowiedzieć na pytanie: co pani robiła przez ostatni rok? Żyłam? A ja rzeczywiście żyłam uczyłam się życia na nowo.

Dziś od powrotu mijają dwa lata. Milena mieszka i pracuje w Warszawie. Rzeczywiście zwolniła. Nie gna już z jednego miejsca pracy w drugie. Marsylię wspomina z nostalgią, a gdy o niej mówi, robi to ciepłym pełnym radości tonem , a w kącikach oczu widać pojedyncze kropelki łez wzruszenia. – Miałam taki moment, kiedy zastanawiałam się czy nie zostać tam na dłużej. Jednak wybór w tamtej chwili był dla mnie prosty. Chciałam wrócić do Polski. Tu mam rodzinę, przyjaciół, tu się czuję najlepiej. A wróciłam z bogactwem, którego wcześniej nie widziałam. Bo pracować można wszędzie, ale zatrzymać się i poznać siebie, chyba tylko tam.

wtorek, 10 stycznia 2012

192 dni

Czerwiec tego lata był wyjątkowo deszczowy. Deszcz siąpił, lał, mżył i szykował się do kolejnej nawałnicy. W Krakowie, skąpanym w szarościach życie toczyło się leniwie, nawet turyści, zazwyczaj głośni, gadatliwi i bardzo absorbujący przemykali między ulicami bardziej szukając schronienia w przytulnych kawiarenkach, niż podziwiając imponujące zabytki. Mimo natłoku zajęć i obowiązków, dni mijały powoli, jakby dostojnie celebrowały każdą minutę miesiąca.

Z rytmicznego stukania w klawiaturę wyrwał mnie dzwonek leżącej nieopodal komórki. – Pani Ewelina? – słyszę w słuchawce. – Tak – odpowiadam niepewnie. Głos w słuchawce był obcy, a jedyną wskazówkę z kim rozmawiałam mógł stanowić numer telefonu. – Dzwonię do pani z Kliniki Ortopedii. Mam przed sobą pani skierowanie i chciałabym poinformować, że wyznaczyliśmy pani wstępny termin operacji, 26 czerwiec. Czy pani on odpowiada? –To za trzy tygodnie? – pytam lekko oszołomiona. - Tak, za trzy tygodnie – potwierdza. –Rozumiem, że pani się zgadza? Świetnie w takim razie proszę do nas przyjechać dzień wcześniej, a w najbliższym czasie odebrać skierowanie.

Po raz pierwszy o propozycji operacji usłyszałam w kwietniu. Podczas rutynowej kontroli w poradni ortopedycznej usłyszałam od lekarza. Krótkie „a nie myślałaś o wydłużeniu nogi” spowodowało lawinę wydarzeń. O samej terapii wiedziałam niewiele. Dwie stalowe obręcze kilka śrub przytwierdzonych do kości, długi proces leczenia. Przez tyle lat nikt nie proponował mi takiej formy terapii. A teraz, myślałam, już jestem zbyt dorosła. Lekarz zapewnił mnie, że wiek nie ma znaczenia, a nawet jest atutem, bo skoro osiągnęłam już właściwy wzrost, to cały proces wydłużania, może przynieść optymalne wyniki.

Od zawsze lubiłam ryzyko, stawiać wszystko na jedną kartę. Mimo, że z pozoru wydaje się nieśmiała i zachowawcza, to chęć brnięcia w nieznane przełamuje moje opory. Wewnętrzna potrzeba przeżycia przygody pcha mnie w nieznane. Tak jak nieznany był mi Kraków kilka lat temu rozpoczynałam w nim studia, tak i nieznany był mi świat drutów, śrub, a przede wszystkim podporządkowanie wszystkiego regularnemu podkręcaniu.

Wydawało mi się, że mam jeszcze całkiem spory zapas czasu, przez co zdążę się odpowiednio przygotować do operacji, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Toteż niespodziewany telefon na początku czerwca sprawił, że wpadłam w lekką panikę. Zaczęłam gorączkowo przeglądać fora internetowe, szukałam ludzi, którzy przeszli podobne leczenie, przeglądałam zdjęcia, wykresy, schematy.

Michael Jackson nie żyje

Nie pamiętam ile czasu minęło zanim znalazłam się na sali i podano mi znieczulenie. Od poprzedniego wieczoru wiedziałam, że w czasie operacji nie będę pod narkozą ale dostanę znieczulenie zewnątrzoponowe. Miałam więc świadomość, że wszystko będę słyszeć, komendy, szczęk narzędzi, dźwięk z wnętrza mojego ciała. Tak, to też się słyszy. Najgorszy jednak był dźwięk piły i wiertarki, które wgryzały się w moją dotychczas zdrową kość. Mnóstwo dźwięków, mnóstwo myśli. Miałam wrażenie, jakby zewsząd docierające do mnie dźwięki rozsadzały mi głowę.

Był 26 czerwca i pierwsza informacja jaka do mnie dotarła to śmierć Michaela Jacksona. Leżałam bez ruchu na płasko poruszając jedynie w niewielkim stopniu głową, wokół mnie przewijały się tłumy zatroskanych lekarzy i pielęgniarek. Mój telefon dzwonił, a ja czułam się samotna, samotna w strachu, samotna w tym co będzie dalej, samotna w nieodwracalności decyzji. Pierwszy kryzys przyszedł wieczorem., Nagły skok ciśnienia, temperatury wywołały silne drgawki i dreszcze, zaczęłam się dusić, tracić przytomność.

Z perspektywy 168 cm.

Z niecierpliwością czekałam na moment, w którym pozwolą mi wstać. Pozwolono mi dopiero na trzeci dzień. Z wielką ostrożnością zsunęłam się z łóżka, nie mogąc doczekać się postawienia pierwszych kroków. Pierwsza próba i grymas bólu wykrzywił mi twarz. Jakie było moje zaskoczenie kiedy okazało się, że mimo iż operowano mi staw skokowy i kość udową, posłuszeństwa odmówiło mi kolano. Przez sześć długich dni cały proces rehabilitacji skupiał się na jednym, zlikwidować przykurcz mięśni, unieruchamiający kolano.

Po 10 dniach od operacji, przyszedł czas na pierwsze podkręcanie śrub. Miałam ogromne szczęście, zamiast ciężkich, niewygodnych metalowych obręczy, założono mi wąski, wielkością i kształtem przypominający baterię od laptopa, aparat z włókna szklanego. Codziennie moja kość miała rosnąć o 1 milimetr. Aby tego dokonać musiałam co 6 godzin podkręcać aparat. Pierwsze włożenie klucza w skomplikowany mechanizm wzbudzało lęk. Nie wiedziałam, czy będę czuła ból, czy nie popełnię jakiegoś błędu. Podkręcanie śrub nie było bolesne, nie sprawiało też większych problemów.

Tak jak astmatyk nie wyjdzie z domu, nie zabrawszy ze sobą inhalatora, tak i ja nie rozstawałam się z kluczem do aparatu i sporym zapasem środków opatrunkowych. Wyliczanie tego, co musi się znaleźć w mojej torebce stało się jak mantra.

Najtrudniejszy był pierwszy miesiąc. Bolesna rehabilitacja, nauka chodzenia o kulach, wstawania, siadania, bez niepotrzebnego ruszania aparatu. Wszystkich naturalnych czynności musiałam uczyć się na nowo. Najtrudniejsze do zaakceptowania było to, że w wielu sytuacjach muszę prosić o czyjąś pomoc. To była walka samej z sobą, schowania swojego „ja sama”, a nauczenie się „proszę, potrzebuje twojej pomocy”.

Trzy laski w jednym

Decydując się na aparat, podjęłam decyzję o bliznach. Dla kobiety nie jest łatwo przyzwyczaić się do myśli, że oprócz niewygód związanych z leczeniem, będzie musiała jeszcze zmagać się z brzydkimi śladami. Mimo pełnej świadomości co do słuszności przeprowadzenia operacji, to wizja blizn była wyjątkowo przykra. Z perspektywy czasu, wydaje mi się, że bardziej niż bólu, obawiałam się tego, że zostanę oszpecona.

W każdej trudnej sytuacji przychodzi moment akceptacji. Po miesiącu zmagania się z myślą, że w moim udzie znajdują się cztery pokaźne śruby, przyszedł czas na pogodzenie się z tym. W myśl zasady jeśli nie możesz się czegoś pozbyć, spróbuj to polubić, postanowiłam, że cały proces wydłużania w żadnej mierze nie ograniczy mojego dotychczasowego życia. W dwa tygodnie po zakończeniu podkręcania pojechałam na wakacje do Chorwacji. Prawie 20-godzinna podróż samochodem , blisko 40-stopniowe upały, górzyste tereny, stanowiły nie lada wyzwanie.

Ile podróży odbyłam w przeciągu tych sześciu miesięcy? Nie wiem. Na pewno wiele. Wiele było również koncertów, tańców. Z czasem aparat przestał być dla mnie problemem. Ba, stał się nawet dobrem znajomym. Wraz z przyjaciółkami nadałyśmy mu pieszczotliwą nazwę „kochanka”, a kule stały się „przyzwoitkami”.

Dla mnie jednak aparat, stał się przede wszystkim częścią mnie, Częścią, która nie tylko dała mi dodatkowe 3,5 cm wzrostu, ale częścią, która pokazała mi kim jestem i dokąd zmierzam, częścią, dzięki której przełamałam wiele schematów, nierzadko własnych. Dzięki niemu uczyłam się pokory i zaufania. Nauczył mnie radości z błahych rzeczy, a nade wszystko czerpania z życia pełnymi garściami.

Każdy w życiu ma taki swój „aparat”, życzę każdemu, aby go odnalazł, właściwie podkręcił i korzystał w pełni możliwości jakie daje.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Sprawna

Z przewlekłą chorobą czy upośledzeniem można żyć normalnie, wystarczy tylko nauczyć się, a czasem i polubić to co nas ogranicza. To, z czym nie można żyć normalnie to przepisy i biurokracja, które niekiedy utrudniają zwyczajne życie niepełnosprawnym.

Niemal każdy niepełnosprawny w swoim życiu stanął przed komisją, która miała uznać go za osobę niepełnosprawną. W Polsce w procesie orzekania o niepełnosprawności rozróżnia się dwa rodzaje orzeczenia. Pierwsze wystawiane przez lokalne ośrodki do spraw orzekania o niepełnosprawności. W tym wypadku szczególną granicę wyznacza 16 rok życia. Do tego wieku u dziecka stwierdza się sam fakt posiadania niepełnosprawności bez konieczności określania jego stopnia. Po przekroczeniu przez dziecko 16 roku życia komisja orzekająca określa dodatkowo stopień upośledzenia: lekki, umiarkowany lub ciężki. Poprzedzać to powinna dogłębna analiza zebranej dokumentacji medycznej, następnie konsultacja lekarska, przeprowadzona przez specjalistę, a na końcu wywiad środowiskowy. Na tej podstawie weryfikuje się historię choroby pacjenta, a także określa się jego przystosowanie do prowadzenia samodzielnego życia.

W myśl obowiązującego w Polsce prawa takie orzeczenie nie kwalifikuje osoby niepełnosprawnej do ubiegania się o rentę. Ma ono jedynie na celu formalne potwierdzenie posiadania statusu osoby niepełnosprawnej. By móc uzyskać świadczenia rentowe trzeba stanąć przed kolejną komisją powołaną przez zespół lekarzy orzeczników Zakładów Ubezpieczeń Społecznych, by uzyskać drugi rodzaj orzeczenia. Do 2003 roku o przyznaniu renty socjalnej decydowały lokalne organy do spraw orzecznictwa. Od 1 października 2003 roku organem wydającym decyzje o prawie do pobierania renty socjalnej jest ZUS a w szczególnych wypadkach inne organy emerytalno-rentowe, np. KRUS.

Sprawna czy nie?


Mając lat 26 przed komisją decydującą czy uznać mnie za osobę niepełnosprawną stawałam czterokrotnie, trzykrotnie w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej i raz w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Każdy kto choć raz był w podobnej sytuacji wie, że nie należy ona do przyjemnych. Trzeba zadbać by wszystkie dokumenty, zaświadczenia i orzeczenia lekarskie trafiły bezpośrednio do osoby decydującej o tym czy słusznie określamy się mianem osoby niepełnosprawnej.

Ubiegając się o nadanie nam statusu niepełnosprawnego i przyznaniu nam stopnia upośledzenia należy przejść kilka etapów: wizyta u lekarza orzecznika, konsultacja specjalistyczna i wywiad środowiskowy. Tak przynajmniej wygląda to w założeniu. W rzeczywistości lekarzem orzecznikiem jest zazwyczaj internista, który według własnego uznania kieruje na konsultacje u specjalisty. W moim przypadku stwierdzenie niepełnosprawności dotyczyło wzroku i ruchu, i o ile za każdym razem konsultował mnie okulista, o tyle swojej opinii nigdy nie wyraził lekarz ortopeda. Do przyznania mi niepełnosprawności ruchowej wystarczyła jedynie dołączona dokumentacja medyczna.
Osobnym, wartym zauważenia tematem jest wywiad środowiskowy, przeprowadzany przez lokalnego pracownika socjalnego. Jego celem jest określenie poziomu wykształcenia osoby ubiegającej się o status niepełnosprawnego i posiadanych przez niego kwalifikacji, a ponad to ocena warunków socjalnych, które mogą wpływać na stopień uczestnictwa w życiu społecznym oraz możliwości samodzielnej poprawy egzystencji osoby zainteresowanej. W praktyce wygląda to tak, że pracownik socjalny zadaje pytania o warunki mieszkaniowe, czy posiada się samodzielny pokój, czy też może współdzieli się go z innym członkiem rodziny, pojawia się również pytanie czy posiada się własne łóżko. Pytano mnie również o to w jakich sytuacjach potrzebuje pomocy innych osób, a w których potrafię radzić sobie sama.

Nie ma w tym nic dziwnego. Z tym, że czasem zdarzają się sytuacje, kiedy do pokoju, w którym przeprowadzany jest wywiad wchodzą osoby trzecie albo co gorsza jest on przeprowadzany w warunkach, gdzie całą rozmowę słyszą oczekujący za drzwiami inni zainteresowani. Poza tym, gdzieś wewnętrznie ma się świadomość tego, że jedno pytanie, na które udzieli się nieprawidłowej, według przyjętego schematu, odpowiedzi, może zadecydować jaki stopień niepełnosprawności zostanie przyznany. Czasami zdarzają się i sytuacje zaskakujące, mieszczące się niekiedy na granicy absurdu. Podczas mojej ostatniej komisji w MOPSie pracownik socjalny nie pytał mnie o to jak mi się żyje, ale o warunki wynajmu mieszkania w dużym mieście, bo akurat córka rozpoczynała tam studia.

Prawo do renty


Zupełnie inaczej rzecz ma się z orzekaniem o niepełnosprawności, które kwalifikować nas będzie do pobierania świadczeń rentowych. Po uzyskaniu pełnoletniości przysługiwała mi renta socjalna, którą wypłacał mi lokalny Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej. Kiedy w drugiej połowie 2003 roku zmieniły się przepisy i wypłacanie rent przejął ZUS otrzymałam jedynie pismo informujące mnie o tym, że teraz inny organ będzie zajmował się tymi świadczeniami. Bezpośrednio nie odczułam tych zmian, a pieniądze dalej regularnie mi wypłacano. W 2005 roku otrzymałam pismo, w którym wzywano mnie do stawienia się na komisję lekarską celem weryfikacji mojej niepełnosprawności i podjęcia decyzji o dalszym wypłacaniu mi świadczeń rentowych. Jednocześnie poinformowano mnie, że zostanie mi wstrzymane wypłacanie renty. Co też uczyniono… z dnia na dzień.

Komisja w ZUSie wygląda zupełnie inaczej. Mimo że mieszkam w innym miejscu, to odbywała się ona w stolicy województwa, gdzie jestem zameldowana. Musiałam zgłosić się dwukrotnie. Podczas pierwszej wizyty trafiłam na wyjątkowo nieuprzejmą panią doktor, która podczas badania próbowała udowodnić mi, że symuluję wadę wzroku i tak naprawdę widzę prawidłowo. Po opuszczeniu gabinetu czułam się jak symulant, który bezprawnie żąda od Państwa pomocy finansowej. Byłam załamana. Na kolejną wizytę, pojechałam bez większych nadziei. Wizyta u lekarza orzecznika: 10 rano. Pech chciał, że pociąg, którym jechałam miał opóźnienie blisko 2 godziny. Wpadłam zdyszana i spóźniona o 40 minut. Początkowo pani doktor nie chciała mnie przyjąć, argumentując, że skoro się spóźniłam najwyraźniej mi nie zależy. Dopiero po usilnych tłumaczeniach, że wstałam bladym świtem i jechałam pociągiem blisko 8 godzin i, że jego opóźnienie nie było ode mnie zależne pozwoliła mi wejść do gabinetu i przeprowadziła badanie. Do dziś nie wiem jak to się stało, ale na decyzji, jaką mi wręczyła było napisane że przyznają mi na trwałe niepełnosprawność, a co za tym idzie dożywotnio będzie mi przysługiwać renta socjalna. Wychodząc z gabinetu pani doktor jeszcze z uśmiechem na ustach powiedziała mi : Miała pani szczęście. Od jutra wchodzą nowe przepisy, które nie pozwoliły by na przyznanie pani trwałej niepełnosprawności.

Z orzeczeniem w ręku

Wydawać by się mogło, że mając w ręce dokument stwierdzający niepełnosprawność świat stoi otworem. Często mówi się, że niepełnosprawni mają lepiej, że łatwiej im niż osobom pełnosprawnym, bo Państwo dba o nich w sposób szczególny, tworząc całe zaplecze ulg i przywilejów. Większość niepełnosprawnych nie chwali się tym, że uznano je za niepełnosprawne, po niektórych nawet nie widać ich upośledzenia. Chcą żyć normalnie, być traktowani na równi z innymi. Korzystanie z ulg i przywilejów wiąże się z tym, że nierzadko leczenie pochłania znaczne zasoby pieniężne, a darmowy czy ulgowy bilet jest szansą na podreperowanie finansów.

Mimo, że wiele miejsc w Polsce nie jest jeszcze przystosowanych do potrzeb osób niepełnosprawnych, brak podjazdów dla wózków, pętli indukcyjnych dla osób z niedosłuchem, specjalnych linii dla słabo widzących, to jednak w coraz większej ilości miejsc orzeczenie o niepełnosprawności upoważnia do skorzystania z ulg czy przywilejów. Jednak zdarzają się momenty, kiedy nieznajomość obowiązujących przepisów doprowadza do stresujących sytuacji, kiedy jest się posądzanym o symulowanie, albo co gorsza publicznie kwestionuje się niepełnosprawność.

Jako, że często podróżuję, takie sytuacje zdarzają mi się w pociągu. Średnio około 4-5 razy w roku załoga konduktorska podważa moje prawo do korzystania z ulgowych przejazdów. Zazwyczaj argumentują nieważnością dokumentu i tym, że w ich firmie obowiązują wewnętrznie określone przepisy. Tłumaczą, uzasadniają, powołują się na odpowiednie punkty regulaminu, zawsze w obecności innych pasażerów. Jest to wyjątkowo krępujące. Nagle oczy wszystkich wokół zwracają się w moją stronę i wnikliwie obserwują. Jeśli dodatkowo konduktor analizując orzeczenie dochodzi do wniosku, że nie możliwe jest, abym była niepełnosprawna, sytuacja nie jest już niewygodna, lecz wręcz upokarzająca. W konsekwencji pozostaje przyjąć nowy, cały bilet, a niekiedy i mandat za bezprawne korzystanie z ulg, po to, by zaraz wysłać odwołanie. Zawsze przychodzi odpowiedź pozytywna, a w niej zwrot poniesionych kosztów i przeprosiny. Tyle, że nie o przeprosiny chodzi, ani nawet wyciągnięcie konsekwencji wobec odpowiedzialnych osób, lecz o właściwe przeszkolenie pracowników, aby do takich sytuacji nie dochodziło.

Urszula, lat 26, mieszka w Krakowie, gdzie ukończyła dwa kierunki studiów i pracuje. Od urodzenia nie widzi na jedno oko, a na drugie niedowidzi. Przeszła też kilka skomplikowanych operacji prawej nogi. Jest niepełnosprawna od urodzenia. Po 16 roku życia orzeczono u niej niepełnosprawność w stopniu umiarkowanym, a ZUS zakwalifikował ją jako osobę całkowicie niezdolną do pracy. Obydwa dokumenty stwierdzają jej niepełnosprawność na stale.

wtorek, 1 listopada 2011

Emigrant

Amerykańska firma poszukuje wysoko wykwalifikowanych pracowników produkcji do swojej filii w Wielkiej Brytanii. Praca przy maszynie na hali produkcyjnej. Od kandydatów oczekujemy zaangażowania i dyspozycyjności, umiejętności pracy w zespole. Mile widziana podstawowa znajomość języka angielskiego. Wybranym kandydatom oferujemy pracę w renomowanej firmie w międzynarodowym środowisku, atrakcyjną stawkę godzinową, program szkoleniowy, stale podnoszenie kwalifikacji. Aplikacje w języku angielskim prosimy wysyłać na adres…

Wielka Brytania po 1 maja 2004 roku została zalana falą emigrantów z całego świata. Otworzenie rynku pracy dla cudzoziemców zaskoczyło nawet samych Brytyjczyków. Nie przypuszczali, że ich kraj może wzbudzić aż takie zainteresowanie. W swoich szacunkach nastawiali się na około 13 tysięcy imigrantów. Tymczasem, według badań statystycznych, w ubiegłym roku na brytyjskim rynku pracy zarejestrowało się blisko 223 tysiące samych tylko Polaków.

- Pojechałem do Anglii, bo w Polsce, w firmie w której pracowałem, właśnie dostałem podwyżkę... o 1 grosz. Do pracy za granicą jedziesz albo zupełnie w ciemno i szukasz czegoś na miejscu, albo przez agencję, znajomych. Pierwsze dni upływają na aklimatyzacji, obcy język, obce widoki, obcy ludzie, nawet sposób poruszania się jest obcy... - mówi Piotr Michalski, który spędził w Wielkiej Brytanii ostatnie cztery lata. - Przychodzi jednak ten moment, w którym trzeba wziąć za słuchawkę i zadzwonić do potencjalnego pracodawcy i po angielsku umówić się na rozmowę. Trafiłem na dobry moment, kiedy było duże zapotrzebowanie na pracowników. W takich sytuacjach zatrudniają niemal wszystkich, szczegółowa weryfikacja następuje dopiero później. Mnie się udało, zostałem zatrudniony i pracowałem w tej firmie przez kilka lat. Na rozmowę kwalifikacyjną pojechałem z biegu. Telefon, krótka rozmowa, którą w moim imieniu przeprowadził kolega i za dwie godziny miałem stawić się w siedzibie firmy. Na miejscu okazało się, że cała rekrutacja trwała chwilę. Najpierw kilkustronicowa aplikacja do wypełnienia, a zaraz potem interwiew z pracodawcą. Przygotowywałem się do niego wcześniej, w końcu miała to być moja pierwsza rozmowa po angielsku.

Za chlebem


Wielu Polaków pracuje fizycznie w zawodach nie cieszących się uznaniem u mieszkańców Wysp. Popularna jest branża gastronomiczna, hotelarska, rolnictwo. Znaczna grupa osób decyduje się na opiekę nad dziećmi czy osobami starszymi lub zatrudniani są do pracy w halach produkcyjnych.

- Wystarczy, że chcesz pracować, a jakieś zajęcie na pewno się znajdzie. Dla angielskiego pracodawcy najważniejsze jest to, że chcesz pracować i wykazujesz inicjatywę. Kiedy nasi przełożeni zorientowali się, że nie przychodzimy do pracy po to, by odstać swoje, ale chcemy robić coś więcej, wtedy wszystkie nadgodziny kierowali do nas. Swój pierwszy wolny dzień miałem dopiero po dwóch miesiącach.

Polacy cieszą się w Anglii opinią dobrych, wykwalifikowanych pracowników. Kiedy Piotr pojechał na Wyspy, miał świadomość, że jeśli nie dostanie pracy w jednym miejscu, przyjmą go w innym. Zatrudniono go jako specjalistę od obsługi maszyny, która weszła dopiero w etap testów.Piotr szybko nauczył się ją obsługiwać, ba, nawet ją usprawnił, dzięki czemu osiągnęli zamierzone efekty. Po pewnym czasie wraz z kolegą stali się ekspertami, co zobowiązywało ich do szkolenia innych. Po angielsku rzecz jasna, czyli w języku, którego prawie nie znał.

- Z czasem dochodziło do zabawnych sytuacji, kiedy pracodawcy w zasadzie na nas opierali funkcjonowanie firmy. Raz, dwa razy do roku, jako, że byliśmy filią amerykańskiej firmy, przyjeżdżał do nas ktoś z zarządu. Na tydzień przed planowaną wizytą wszyscy w pełnej gotowości, z gotową listą w ręku co należy jeszcze zrobić, malowali ściany, wyklejali linie na podłodze, sprzątali cały budynek. W wielki dzień wizytacji, wokół panika, wszyscy wokół bladzi, a w oczach malowało się zwolnienie. Specjalnie wyselekcjonowana grupa pracowników, a w niej my, w bezruchu czekała na wizytę gościa. Na umówiony znak, wszyscy jak jeden mąż zaczęli pracować. Obrazek niczym z popularnego Muppet Show. A pozostali? No cóż, siedzieli na kantynie i udawali, że mają przerwę.

Podobnych sytuacji zresztą było wiele. W którymś momencie mojego pobytu w Anglii, Unia Europejska przeznaczyła pewną pulę pieniędzy na szkolenia, by w dobie kryzysu wykształcić sobie pracowników. Była to głośna sprawa. Mówiono o tym w telewizji, prasie, wiele informacji można było znaleźć w Internecie. Szkolenie mialo na celu podniesienie kwalifikacji brytyjskich pracowników, którzy przegrywali w konfrontacji z wysoko wykwalifikowanymi pracownikami z Europy Wschodniej. Zaproponowano je nam. Jak się później okazało kosztowały one znaczną kwotę pieniędzy. W ostatecznym rozrachunku przeszkoliło się od nas czterech pracowników, ja z kolegą, również Polakiem, Pakistańczyk i Angielka. Na nasze pytanie dlaczego my, skoro szkolenia przeznaczone są dla Brytyjczyków, usłyszeliśmy: „oni na to nie zasługują, a wy tak”.

Z otwartymi ramionami

Wielka Brytania otwierając się na przyjazd przybyszów z całego świata, udostępniła dla nich cały system wsparcia, jakim dysponuje. Wystarczy jedynie uzyskać numer ubezpieczenia, by mieć takie same prawa jak obywatele brytyjscy.

- Co mnie zaskoczyło, to fakt, że w Anglii wszystkie procedury są dużo łatwiejsze – mówi Piotr. Większość spraw można załatwić listownie, lub telefonicznie. Zaoszczędza całego zamieszania i gonitwy od urzędu do urzędu. Jedyne miejsce, w które musiałem udać się osobiście, to Job Centre Plus, gdzie po wnikliwej weryfikacji, dostałem numer ubezpieczenia. Całą resztę można załatwić nie ruszając się z domu.

Ma to oczywiście swoje wady. Przede wszystkim całe procedury trochę trwają , Czasem można zapomnieć o złożeniu wniosku, a potem okazuje się, że na koncie pojawiły się skądś dodatkowe pieniądze. Jak się później okazuje, z wniosku, który powoli zaczął już pokrywać się kurzem.

Jeszcze do niedawna mieszkańcom Zjednoczonego Królestwa nie opłacało się pracować. Niewiele mniej, o ile nie tyle samo mogli uzyskać dzięki zasiłkom. Według badań 5,5 mln Brytyjczyków nie pracuje, a 2,5 mln nigdy nie pracowało. Niezwykle łatwo jest uzyskać zaświadczenie o trwałej niezdolności do pracy. Trądzik, otyłość, choroba weneryczna… wystarczy jedynie lekarz, który wystawi odpowiedni dokument. Obecnie, kiedy okazało się, że Anglia w dobie kryzysu zadłużyła się na blisko bilion funtów, zaczęto ten system skrupulatnie weryfikować. Z dnia na dzień wstrzymano wypłaty zasiłków i zaostrzono procedury. Na odpowiedź odwołania czeka się nawet kilka miesięcy.

Angielskie wydawanie pieniędzy.


Przychodzi taki moment, kiedy należy wydać zarobione pieniądze. Dotychczas utarło się, że w Wielkiej Brytanii niektóre rzeczy są znacznie tańsze. - Oczywiście, że tak – potwierdza Piotr. - Prawdziwą okazję można „wyhaczyć” na niedzielnych bazarkach, gdzie ze £1 można było kupić komplet talerzy czy sztućców, a za £3 całkiem porządny zestaw kijów golfowych. Tańsze i w znacznie lepszym gatunku mają również ubrania. Jednak ceny sprzętu elektronicznego, po który Polacy masowo wyjeżdżali do Anglii, już się wyrównały.

Czasem może się zdarzyć, że część naszej wypłaty pójdzie na pokrycie mandatu. W Wielkiej Brytanii policja dysponuje bardzo dobrym sprzętem kontroli ruchu drogowego, ale robią wszystko, żeby go nie użyć. Może jednak przytrafić się tak, że jednak dostaniemy mandat, albo co gorsza zostanie nałożona na nas kara za niedopełnienie jakiś warunków formularza czy wniosku. Kary są duże, a czasem, nawet i bardzo duże. Obciążenia finansowe czekają na każdym kroku od zwykłego mandatu za złe parkowanie, kary za wszczynanie awantur, czy bójek, czy też wreszcie za nieuregulowanie licencji za korzystanie z telewizora.

Mieszanka multikulturowości


Do Anglii za chlebem ściągają imigranci niemal ze wszystkich stron całego świata W najgorszej sytuacji są ci, którzy do swojego kraju nie mają powrotu, którzy żyją ze świadomością , że ich nowym domem i ojczyzną staje się Wielka Brytania. Spotkać też można i tych, którzy świadomie, dobrowolnie zdecydowali się, by zostać tam na stałe. Ściągają całe swoje rodziny, organizując sobie życie na nowo, odcinając się nie tylko od tego co mieli, ale również kim byli w rodzinnym kraju. Są też i tacy, którzy przyjechali „na chwilę” zarobić, podreperować swój budżet, może po to by pooddawać długi, a potem znów wrócić do siebie.

- Okolice Manchesteru, w których byłem to mekka Pakistańczyków i Polaków. W żadnej innej części Wielkiej Brytanii nie ma ich tak wielu co właśnie tam. Pracowałem też Nigeryjczykami, mieszkańcami Konga, a nawet Bangladeszu. Bardzo wielu jest Litwinów, Łotyszy Słowaków, czy Czechów. Ta różnorodność kultur i narodowości uwidaczniała się na każdym kroku, począwszy od podejścia do pracy, na wierzeniach religijnych kończąc. Trzeba było szczególnie uważać, by zupełnie nieświadomie kogoś nie urazić, albo co gorsza zostać posądzonym o rasizm. Dlatego wiele jest tematów tabu. Nie rozmawia się o polityce, pochodzeniu czy religii. Czasem mogło zdarzyć się tak, że ktoś w rozmowie o tym napomknął, ale zazwyczaj szybko ucinał dyskusję, odpowiadając półsłówkami.

Wśród swoich

- W Wielkiej Brytanii niemal wszędzie spotykałem rodaków. Szpital, restauracja, zakład produkcyjny, a nawet lotnisko stają się miejscem pracy dla Polaków. Jest to o tyle dobre, że ma się swoich obok siebie, można zamienić kilka słów w rodzimym języku, czy napić się polskiego piwa. Bo w Anglii polskie piwo jest dostępne. Są nawet polskie sklepy, z polską żywnością, prowadzone w głównie przez… Pakistańczyków.

Niestety nie najlepszą opinię budują nam młodzi rodacy, w wieku około 18 lat, którzy jadąc na Wyspy wszystko już widzieli, wszędzie byli, niczym nie można ich zaskoczyć. Do Anglii przyjeżdżają, aby kraść, wszczynać awantury, albo zwyczajnie uciekają przed długami, zatargami, które czekają na nich w Polsce.

Piotr wspomina, że spotkał również i takich, którzy decydując się na stałą emigrację, odrzucają wszelkie próby kontaktu z rodakami. Mówią, że w ten sposób jest im łatwiej wtopić się w nowe środowisko.

Brytyjczycy zdaje się, że są świadomi tego, że przed falą emigracji już nie uciekną. I dlatego też w wielu sytuacjach wychodzą naprzeciw oczekiwaniom i potrzebom swoich nowych mieszkańców. Formularze w ojczystych językach, swobodny dostęp do tłumacza, zrównanie praw wszystkich pracowników, sprawiają, że nowi mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa są traktowani na równi z rodowitymi Anglikami.