wtorek, 10 stycznia 2012

192 dni

Czerwiec tego lata był wyjątkowo deszczowy. Deszcz siąpił, lał, mżył i szykował się do kolejnej nawałnicy. W Krakowie, skąpanym w szarościach życie toczyło się leniwie, nawet turyści, zazwyczaj głośni, gadatliwi i bardzo absorbujący przemykali między ulicami bardziej szukając schronienia w przytulnych kawiarenkach, niż podziwiając imponujące zabytki. Mimo natłoku zajęć i obowiązków, dni mijały powoli, jakby dostojnie celebrowały każdą minutę miesiąca.

Z rytmicznego stukania w klawiaturę wyrwał mnie dzwonek leżącej nieopodal komórki. – Pani Ewelina? – słyszę w słuchawce. – Tak – odpowiadam niepewnie. Głos w słuchawce był obcy, a jedyną wskazówkę z kim rozmawiałam mógł stanowić numer telefonu. – Dzwonię do pani z Kliniki Ortopedii. Mam przed sobą pani skierowanie i chciałabym poinformować, że wyznaczyliśmy pani wstępny termin operacji, 26 czerwiec. Czy pani on odpowiada? –To za trzy tygodnie? – pytam lekko oszołomiona. - Tak, za trzy tygodnie – potwierdza. –Rozumiem, że pani się zgadza? Świetnie w takim razie proszę do nas przyjechać dzień wcześniej, a w najbliższym czasie odebrać skierowanie.

Po raz pierwszy o propozycji operacji usłyszałam w kwietniu. Podczas rutynowej kontroli w poradni ortopedycznej usłyszałam od lekarza. Krótkie „a nie myślałaś o wydłużeniu nogi” spowodowało lawinę wydarzeń. O samej terapii wiedziałam niewiele. Dwie stalowe obręcze kilka śrub przytwierdzonych do kości, długi proces leczenia. Przez tyle lat nikt nie proponował mi takiej formy terapii. A teraz, myślałam, już jestem zbyt dorosła. Lekarz zapewnił mnie, że wiek nie ma znaczenia, a nawet jest atutem, bo skoro osiągnęłam już właściwy wzrost, to cały proces wydłużania, może przynieść optymalne wyniki.

Od zawsze lubiłam ryzyko, stawiać wszystko na jedną kartę. Mimo, że z pozoru wydaje się nieśmiała i zachowawcza, to chęć brnięcia w nieznane przełamuje moje opory. Wewnętrzna potrzeba przeżycia przygody pcha mnie w nieznane. Tak jak nieznany był mi Kraków kilka lat temu rozpoczynałam w nim studia, tak i nieznany był mi świat drutów, śrub, a przede wszystkim podporządkowanie wszystkiego regularnemu podkręcaniu.

Wydawało mi się, że mam jeszcze całkiem spory zapas czasu, przez co zdążę się odpowiednio przygotować do operacji, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Toteż niespodziewany telefon na początku czerwca sprawił, że wpadłam w lekką panikę. Zaczęłam gorączkowo przeglądać fora internetowe, szukałam ludzi, którzy przeszli podobne leczenie, przeglądałam zdjęcia, wykresy, schematy.

Michael Jackson nie żyje

Nie pamiętam ile czasu minęło zanim znalazłam się na sali i podano mi znieczulenie. Od poprzedniego wieczoru wiedziałam, że w czasie operacji nie będę pod narkozą ale dostanę znieczulenie zewnątrzoponowe. Miałam więc świadomość, że wszystko będę słyszeć, komendy, szczęk narzędzi, dźwięk z wnętrza mojego ciała. Tak, to też się słyszy. Najgorszy jednak był dźwięk piły i wiertarki, które wgryzały się w moją dotychczas zdrową kość. Mnóstwo dźwięków, mnóstwo myśli. Miałam wrażenie, jakby zewsząd docierające do mnie dźwięki rozsadzały mi głowę.

Był 26 czerwca i pierwsza informacja jaka do mnie dotarła to śmierć Michaela Jacksona. Leżałam bez ruchu na płasko poruszając jedynie w niewielkim stopniu głową, wokół mnie przewijały się tłumy zatroskanych lekarzy i pielęgniarek. Mój telefon dzwonił, a ja czułam się samotna, samotna w strachu, samotna w tym co będzie dalej, samotna w nieodwracalności decyzji. Pierwszy kryzys przyszedł wieczorem., Nagły skok ciśnienia, temperatury wywołały silne drgawki i dreszcze, zaczęłam się dusić, tracić przytomność.

Z perspektywy 168 cm.

Z niecierpliwością czekałam na moment, w którym pozwolą mi wstać. Pozwolono mi dopiero na trzeci dzień. Z wielką ostrożnością zsunęłam się z łóżka, nie mogąc doczekać się postawienia pierwszych kroków. Pierwsza próba i grymas bólu wykrzywił mi twarz. Jakie było moje zaskoczenie kiedy okazało się, że mimo iż operowano mi staw skokowy i kość udową, posłuszeństwa odmówiło mi kolano. Przez sześć długich dni cały proces rehabilitacji skupiał się na jednym, zlikwidować przykurcz mięśni, unieruchamiający kolano.

Po 10 dniach od operacji, przyszedł czas na pierwsze podkręcanie śrub. Miałam ogromne szczęście, zamiast ciężkich, niewygodnych metalowych obręczy, założono mi wąski, wielkością i kształtem przypominający baterię od laptopa, aparat z włókna szklanego. Codziennie moja kość miała rosnąć o 1 milimetr. Aby tego dokonać musiałam co 6 godzin podkręcać aparat. Pierwsze włożenie klucza w skomplikowany mechanizm wzbudzało lęk. Nie wiedziałam, czy będę czuła ból, czy nie popełnię jakiegoś błędu. Podkręcanie śrub nie było bolesne, nie sprawiało też większych problemów.

Tak jak astmatyk nie wyjdzie z domu, nie zabrawszy ze sobą inhalatora, tak i ja nie rozstawałam się z kluczem do aparatu i sporym zapasem środków opatrunkowych. Wyliczanie tego, co musi się znaleźć w mojej torebce stało się jak mantra.

Najtrudniejszy był pierwszy miesiąc. Bolesna rehabilitacja, nauka chodzenia o kulach, wstawania, siadania, bez niepotrzebnego ruszania aparatu. Wszystkich naturalnych czynności musiałam uczyć się na nowo. Najtrudniejsze do zaakceptowania było to, że w wielu sytuacjach muszę prosić o czyjąś pomoc. To była walka samej z sobą, schowania swojego „ja sama”, a nauczenie się „proszę, potrzebuje twojej pomocy”.

Trzy laski w jednym

Decydując się na aparat, podjęłam decyzję o bliznach. Dla kobiety nie jest łatwo przyzwyczaić się do myśli, że oprócz niewygód związanych z leczeniem, będzie musiała jeszcze zmagać się z brzydkimi śladami. Mimo pełnej świadomości co do słuszności przeprowadzenia operacji, to wizja blizn była wyjątkowo przykra. Z perspektywy czasu, wydaje mi się, że bardziej niż bólu, obawiałam się tego, że zostanę oszpecona.

W każdej trudnej sytuacji przychodzi moment akceptacji. Po miesiącu zmagania się z myślą, że w moim udzie znajdują się cztery pokaźne śruby, przyszedł czas na pogodzenie się z tym. W myśl zasady jeśli nie możesz się czegoś pozbyć, spróbuj to polubić, postanowiłam, że cały proces wydłużania w żadnej mierze nie ograniczy mojego dotychczasowego życia. W dwa tygodnie po zakończeniu podkręcania pojechałam na wakacje do Chorwacji. Prawie 20-godzinna podróż samochodem , blisko 40-stopniowe upały, górzyste tereny, stanowiły nie lada wyzwanie.

Ile podróży odbyłam w przeciągu tych sześciu miesięcy? Nie wiem. Na pewno wiele. Wiele było również koncertów, tańców. Z czasem aparat przestał być dla mnie problemem. Ba, stał się nawet dobrem znajomym. Wraz z przyjaciółkami nadałyśmy mu pieszczotliwą nazwę „kochanka”, a kule stały się „przyzwoitkami”.

Dla mnie jednak aparat, stał się przede wszystkim częścią mnie, Częścią, która nie tylko dała mi dodatkowe 3,5 cm wzrostu, ale częścią, która pokazała mi kim jestem i dokąd zmierzam, częścią, dzięki której przełamałam wiele schematów, nierzadko własnych. Dzięki niemu uczyłam się pokory i zaufania. Nauczył mnie radości z błahych rzeczy, a nade wszystko czerpania z życia pełnymi garściami.

Każdy w życiu ma taki swój „aparat”, życzę każdemu, aby go odnalazł, właściwie podkręcił i korzystał w pełni możliwości jakie daje.

3 komentarze:

  1. Ewuś byłaś wtedy bardzo dzielna i dałaś mi wielkie świadectwo wiary w Pana Boga i w to co może wydawać się nie możliwe...
    Dotka

    OdpowiedzUsuń
  2. Poczułam, jakbym przeczytała naprawdę dobrą książkę ze szczęśliwym zakończeniem :)

    Ewelina, życzę Ci, żebyś zawsze z odwagą kroczyła przez życie i została taka jaka jesteś... Nie każdy odważyłby się na taki krok, a Ty go zrobiłaś i wygrałaś..

    Pozdrawiam,
    K.

    OdpowiedzUsuń
  3. tabuny mysli przeszly. zadna nie moze istniec bez drugiej bo nie odda tego w calosci. Dobre. //kaloryfer//

    OdpowiedzUsuń