niedziela, 7 marca 2010

Edziu cz. 3

Pożegnanie

Kobieta poprawia w wazonie kwiaty. Dziwię się - przecież jest dopiero początek lutego, a w wazonie stoi dość duży bukiet świeżych, białych koreanek. Po chwili wyjmuje z torebki kawałek granatowej podkoszulki i starannie ściera to, co osypało się z misternie ułożonej kompozycji.

- On zawsze kochał świeże kwiaty. Na naszej działce w każdym roku rośnie ich całe mnóstwo. Kiedy tylko zaczynają kwitnąć, ucinam ich trochę i przynoszę tutaj. Teraz jest jeszcze za zimno, więc te kupuję w pobliskiej kwiaciarni. Myślę, że mu się podobają.

Schowawszy szmatkę z powrotem do torebki, siada ponownie na ławeczce. Podciąga bardziej pod szyję szalik, naciąga na powykrzywiane, intensywnie opalone od całorocznej pracy na działce i cmentarzu ręce grube rękawiczki. Na twarzy ponownie pojawia się nostalgia i zamyślenie, a oczy stają się nieobecne, jakby znajdowała się w innym świecie.

- W ostatnim tygodniu jego ciało powoli się ochładzało. Robiłam mu kąpiele w gorącej wodzie, ale przynosiło to tylko kilkuminutową zmianę. Edziu bardzo kasłał, więc córka zadzwoniła po lekarza. Przyjechał we wtorek i stwierdził zapalenie oskrzeli, przepisał antybiotyk i powiedział, że mąż szybko wydobrzeje. Lekarstwa nie przyniosły żadnego efektu. Kilka dni wcześniej, w niedzielę pojechaliśmy na wieś do rodziny. Z Edwardem została wnuczka. Kiedy wróciliśmy, powiedziała, że na chwilę stracił przytomność, przestał oddychać i dopiero po kilku minutach wróciła mu świadomość. Byłam przerażona, kiedy następnego dnia powtórzyła się taka sama sytuacja. Usłyszałam ciche chrapnięcie, a potem nic, żadnego odgłosu więcej. Szarpałam, go i krzyczałam „Edziu! Edziu!”. Po jakimś czasie otworzył oczy i popatrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Spytałam, czy coś się stało, czy gorzej się poczuł, ale on nic nie odpowiedział, tylko nadal patrzył na mnie tymi swoimi nieobecnymi, zdziwionymi, jakby przestraszonymi oczyma.

W nocy ze środy na czwartek, parę minut po pierwszej wstał i poszedł do drugiego pokoju. Wstałam zaraz za nim, wzięłam ze sobą poduszkę i kołdrę, żeby go przykryć. Położył się na złożonej wersalce i nic nie powiedział. Okryłam go, upewniłam, żeby mu było ciepło i usiadłam obok. Popatrzył na mnie i miałam wrażenie, że od niepamiętnych czasów ma pełną świadomość tego, gdzie się znajduje. Wysunął rękę spod kołdry i przez kilka minut czule gładził mnie po policzku. Potem powiedział: „Idź, Teresko, połóż się, wyśpij trochę, ja tu sobie poleżę i zaraz do ciebie wrócę”. Posłuchałam go. Byłam bardzo zmęczona, od dawna czuwałam w nocy, żeby móc mu pomóc, kiedy tylko tego potrzebował. Pocałowałam go w czoło i poszłam pokoju. Dopóki Pan Bóg mi snu nie dał, modliłam się jeszcze za niego.

Przerwała swą opowieść tym razem na dłuższą chwilę. Widziałam jak w jej gardle uwięzły łzy. Chwyciłam ją za rękę, a ona mocno ją ścisnęła, jakby chciała mnie zatrzymać bojąc się, że mogłabym odejść. Bardzo potrzebowała kogoś siedzącego obok. Nie wypuszczając z uścisku jej dłoni, drugą ręką podałam jej kolejną chusteczkę, by mogła wytrzeć spływające jej z oczu wielkie krople słonych łez.

- Gdy się obudziłam, nie słyszałam nic więcej prócz przeszywającej, głuchej ciszy. Wpadłam jak szalona do pokoju, zapalając po drodze wszystkie światła. Dobiegłam do niego i upadłam na kolana, potrząsając jego ramionami. Krzyczałam, ale Edzia już nie było. Po dłuższej chwili wstałam i chwiejnym krokiem udałam się w stronę telefonu, aby zadzwonić do dzieci. Moje palce nie były w stanie wystukać numeru do żadnego z nich. Po kilku nieudanych próbach wreszcie odebrała Jadzia. Była godzina 4.40. Nie uwierzyła mi. Kiedy zapewniłam, że się nie mylę, odłożyła słuchawkę. Najwyżej po 10 minutach przyjechała wraz z dziećmi. Cała trójka klęczała przy Edwardzie nic nie mówiąc, a ja stałam z boku i próbowałam ogarnąć w myślach co się wydarzyło. Chwilę później zjawił się Darek z Henią. Jadwiga zadzwoniła po pogotowie. Przyjechali i stwierdzili zgon. Jako przyczynę wpisali zaprzestanie czynności mózgu. Wspólnie ubraliśmy go w świeżo wyprane ubrania. Założyliśmy nową, białą koszulę i zaledwie parę razy założony czarny garnitur. W rękę włożyliśmy mu przeszło dwudziestoletni różaniec, z którym nigdy się nie rozstawał. Do kieszeni schowaliśmy jego medale i odznaczenia, które zdobył w różnych sytuacjach; były jego chlubą, co jakiś czas wyjmował je, czyścił i opowiadał - najczęściej wnukom - ich historię. Dla siebie zostawiliśmy tylko jeden, najmniejszy. To były jego skarby – duchowe i materialne. Nie widziałam, kiedy przyszli ludzie z zakładu pogrzebowego, żeby Edzia zabrać. Nie widziałam też, kiedy po raz ostatni opuszczał dom. Był szósty grudnia. Pogrzeb odbył się dwa dni później. Nie pamiętam co się działo później. Pierwszej nocy siedziałyśmy z córką w moim mieszkaniu, rozmawiając o Edwardzie. Następną i kolejne spędziłam już u niej. Wróciłam do domu dopiero po Nowym Roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz